Po pierwsze, nie korporacja, tylko "korpo". Jeśli ktoś chce pracować w wielkim koncernie, musi wdrożyć się w jego specyfikę. Wewnętrzny, specyficzny język jest jednym z jej składników. O ile "team leaderzy" i "openspace" brzmią w miarę swojsko, to z rozgryzieniem wyrażeń "comfortbreak" czy "dashboard" zwykły śmiertelnik może mieć trudność. A oznaczają one kolejno: przerwę na sikanie i tablicę ogłoszeń dla zespołu. Dziwne? Nie po kilku tygodniach pracy w korporacji.
To nie dla rewolucjonistów
Marta, lat 26, w korporacjach od dwóch lat. Sama o sobie mówi "korpodama". Mocno ironicznie, bo dziewczyna ma cięty język. Ale fakt faktem: w korporacji jest jej nieźle. Wcześniej pracowała jako barmanka i dziennikarka.
- Teraz wreszcie wychodzę z pracy o konkretnej porze i mogę natychmiast o niej zapomnieć. Dla mnie to komfort. Tak samo jak pewne, stałe pieniądze, które każdego miesiąca wpływają na moje konto - argumentuje. To umożliwia jej realizację swoich pasji. Ostatnio zaczęła stepować. Ale to tylko jeden z jej licznych pomysłów na siebie. Przyznaje jednak, że w pracy przełącza się na tryb pokory. - Nie rekrutowali przecież rewolucjonistów, tylko pracowników - kwituje.
Tu nic się nie ukryje: nawet jak wychodzisz do toalety, musisz "przełączyć się" w komputerze na czas nieprodukcyjny. Jak się nie przełączysz, teamleader ci wypomni. A jeśli takich przerw na potrzebę zrobi się za dużo, to zostanie to odnotowane w comiesięcznym raporcie. Jak zdarzy ci się wyjść z pracy pięć minut przed jej planowanym końcem, na komputerze wyświetla się pytanie: "dlaczego kończysz pracę przed czasem?".
Ubierasz się też według ustalonych reguł. Albo na "casual" (mogą być dżinsy i sweter), albo na "business casual" (dalej sweter, ale już elegancki), albo na "business formal" (to już Francja-elegancja). Co piątek Marta dostaje maila z wytycznymi, jakie stroje będą wymagane w poszczególnych dniach przyszłego tygodnia.
- A, i na biurku nie możemy trzymać komórek - dodaje. Czemu? Bo to nośnik danych, a te trzeba chronić. Ale Marta tych wytycznych, tak jak i nieustannego kontrolowania pracowników, nie uważa za absurdalne wymysły. - Wszystko jest rejestrowane, liczone, analizowane. Ale przecież po coś: tak jest prościej i efektywniej. Matematyka nie kłamie - podsumowuje.
Wyciskają jak cytrynę
Nie "call center", tylko "customer service". Tak teraz nazywają się korporacyjne działy telefonicznej łączności z zagranicznymi kontrahentami. O tym, że ich pracownicy są wyjątkowi, przekonują ich osobiście headmasterzy z Indii. Koniecznie na jednej z licznych imprez integracyjnych.
- Można się tym zachłysnąć - przyznaje 23-letnia Ewelina. Sama swoje początki w korporacji wspomina jako "wielkie hurra". - Karty na siłownię, pakiet socjalny, bycie na "ty" ze wszystkimi szefami - wylicza.
Ale zachwyt nie trwał długo. Szybko przyszło rozgoryczenie: wyciskają mnie jak cytrynę. Jak najszybciej, jak najwięcej. A wszystko jest sprawdzane, raportowane, nagrywane. Szanse na awans marne, bo według wytyczonych schematów trzeba wypracować dwa lata na stanowisku, żeby móc piąć się wyżej. -
Praca tu oznacza wieczną presję wyrobienia normy ukrytą pod ciepłą pierzynką uprzejmości - wyznaje. Karnety na siłownię też przestały cieszyć. Bo nawet nie ma kiedy ich wykorzystać.
Różowe rajtki? Zdarza się
Zapytana o największe absurdy w korporacji, 26-letnia Magda na pierwszym miejscu stawia "cleandesk policy". Biurko musi być uporządkowane, i kropka. A jeśli nie jest, to bałagan zostanie... sfotografowany. I już się go nie wyprzesz.
Mimo że Magda nie pracuje bezpośrednio z klientami, do pracy musi przyjść ubrana elegancko. Bo podobno im bardziej jesteśmy eleganccy, tym profesjonalniej się zachowujemy. - Czasem jednak uda mi się przemycić jakiś kolorowy element - dziewczyna zawadiacko się uśmiecha, pokazując mi odzianą w różowe rajstopy nogę. Bywa zatem zabawnie. Magda miała szczęście, bo trafiła na dział, w którym pracują trzeźwo patrzący na świat ludzie. - Niełatwo nas omamić - tłumaczy.
Magda filozofii korporacyjnej nie kupuje. Zresztą, bardziej od niej boi się ograniczeń w rozwoju. Bo pracę w korpo nazywa "mózgotrzepem". - Ograniczam się do wykonywania wciąż tej samej czynności. I wciąż muszę ją raportować. A przy tym nie zapomnieć o żadnej kropce, bo wtedy "socks" (program do wewnętrznej kontroli) jej nie przyjmie - tłumaczy. Ale buntować się nie ma zamiaru. Pracę w korporacji traktuje jako dobry wstęp do "czegoś dalej". Czego? To się jeszcze wymyśli.
Złapali Pana Boga za nogi
Rafał ma 25 lat i jest chyba najmilszym mężczyzną pod słońcem. A jednak u kolegów z pracy wzbudza raczej strach niż sympatię. Gdy odwiedza któryś z działów, robi się cicho. A to dlatego, że Rafał pracuje w audycie - wewnętrznej kontroli. Czuwa, aby pracownicy wykonywali swoje obowiązki na czas i poprawnie. Audyt jest nieodłączną częścią korporacji. Przecież w tego typu koncernach pracownicy podlegają nieustannej ocenie.
- Mimo to większości z nich wydaje się, że złapali Pana Boga za nogi. Bo co z tego, że cały czas segregują dokumenty, skoro robią to dla uznanej na całym świecie marki? - Rafał ironizuje. Co go denerwuje w korporacyjnym stylu życia? - Mówienie sobie na "ty". Jestem wychowany w tradycyjny sposób i mam blokadę, żeby mówić "Włodek" do 30 lat ode mnie starszego mężczyzny - opowiada. I jeszcze jedno: rywalizacja. Przyznaje jednak, że pracy w najbliższym czasie zmieniać nie zamierza. - Może i jestem korporacyjnym szczurem, ale jest mi tu całkiem wygodnie. - twierdzi. - A że wykorzystują? Korporacja z definicji jest nastawiona na zysk, więc nie ma co się łudzić, że zatrudniają cię po to, żeby głaskać po głowie - kwituje.
Na własny rachunek
34-letnia Beata właśnie rozpoczyna nowy etap swojego życia. Po 10 latach pracy w warszawskiej filii korporacji właśnie wróciła do ukochanego Krakowa i rozkręca swój własny biznes: klub fitness dla kobiet.
Do koncernu produkującego popularne alkohole trafiła jeszcze jako studentka i przez lata wspinała się tam po szczeblach kariery. Ale w pewnym momencie przyszła refleksja: skoro jestem w stanie zapewnić sobie godne życie lojalnie pracując dla kogoś, to poświęcę ten sam czas i energię swojej firmie tym bardziej.
- W korporacji nie widziałam już dla siebie szans rozwoju. Robiłam to samo. Kreatywność? Skoro pomysł nie pasuje do utartych schematów firmy, to nie ma szans realizacji - opowiada. Zaczęła ją też drażnić korporacyjna filozofia, to "topienie się" w życiu firmy: utożsamianie się z jej produktami i złudzenie, że koledzy z pracy są w stanie zastąpić rodzinę i przyjaciół. Postanowiła się z tego uwolnić. - Oczywiście, pieniądze, które dają poczucie stabilizacji, są sporą blokadą w podjęciu ryzyka - mówi. Bo to kwota na tyle duża, że zapewnia godne życie, ale już nie na tyle, żeby pozwalała zaoszczędzić na przyszłość. Dodatkowym bonusem jest służbowy samochód i noclegi w pięciogwiazdkowych hotelach.
- Pracownicy mają złudzenie, że są wyróżniani. Ale zamiast tego praktyczniej byłoby mieć wyższą pensję - twierdzi. Uważa, że te 10 lat były jej jednak potrzebne. - Praca w korporacji jest drogą do sprawdzenia się. Przechodzi się w niej przez kilka etapów: entuzjazmu, buntu, odnalezienia swojego miejsca, a w końcu świadomości, że nie warto się tak poświęcać - wylicza. W końcu znalazła pomysł na siebie. Jej klub przynosi jej mnóstwo radości. - Zazdroszczę jednak osobom, które swoją drogę odnalazły szybciej - mówi.
Polecamy w serwisie kryminalnamalopolska.pl: Tarnów: rodzice zabili noworodka. Ciało wozili w bagażniku