18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Poruszający dziennik Jerzego Stuhra

Maria Malatyńska
Jerzy Stuhr, maj 2012 rok
Jerzy Stuhr, maj 2012 rok Andrzej Banaś
Zobaczyłem na własne oczy, na czym polega moja popularność. Tylu listów, telefonów, dowodów rozczulającej nieraz sympatii i współodczuwania w chorobie, które otrzymywałem, często od nieznanych ludzi, nigdy wcześniej nie doświadczyłem - mówi Jerzy Stuhr w rozmowie o swojej książce "Tak sobie myślę" z Marią Malatyńską.

Nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazał się Pański "Dziennik czasu choroby". Już drugi raz potrafił Pan zamienić chorobę w literaturę. Ten pierwszy, przed laty, był za sprawą zawału serca (inteligentna i zabawna "Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce"). Ten "drugi raz" jest intrygujący…
Nie planowałem jakiegokolwiek wydawnictwa. Ale od początku choroby odczuwałem potrzebę opisywania jej. Przypatrywania się jej. Zrozumienia, co się ze mną dzieje. Córka przyniosła mi do szpitala duży zeszyt, więc otworzyłem pióro i zacząłem.

Ręcznie? Przecież nie rozstaje się Pan z laptopem.
Laptop służy do czegoś innego. Jeśli piszę scenariusz i opisuję w nich zwyczajne działania - piszę na komputerze. Ale jeśli bohaterowie wyznają sobie np. miłość, to te fragmenty piszę ręcznie. A tu chodziło o najbardziej prywatne zapiski. Laptop nie rozumie intymności. A co jest bardziej intymne, niż choroba?

Choroba pełni niezwykłą rolę w Pańskiej książce. Jest bohaterką, ale też punktem wyjścia dla opowieści o czasie, w którym przyszło Panu ją przechodzić. Jakby na każdej stronie chciała udowadniać, że i Pan, i świat po prostu żyjecie…
Bo to jest życie, które tak właśnie w tym akurat okresie wygląda. Dzieją się różne zdarzenia wokół, ale w chorym przewartościowują się sprawy. Jedne stają się ważne, inne, choć niegdyś o nie walczyliśmy, zupełnie nie są warte uwagi. Rodzi się także szczególny moment porozumienia z potencjalnym odbiorcą tych wynurzeń. Ja np. zobaczyłem na własne oczy, na czym polega moja popularność. Tylu listów, telefonów, dowodów rozczulającej nieraz sympatii i współodczuwania w chorobie, które otrzymywałem, często od nieznanych ludzi, nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Specjalne podziękowania umieściłem w tej książce dla tych, którzy od początku wierzyli, że mi się uda. Zarażali mnie swoją pewnością, onieśmielali swoimi modlitwami. Dlatego, gdy Wydawnictwo Literackie zaproponowało, by te notatki wydać - wydało mi się to, w tym kontekście naturalne.

Regularnie w tym czasie rozmawialiśmy na łamach naszej gazety i miałam zaszczyt oglądać Pańskie zmagania z boku, więc wiem, że wachlarz Pańskich uwag i spostrzeżeń bywał bogaty i dosyć zachłanny. Tematy dyktowało samo życie…
To się zmieniało. Gotowa książka wygląda inaczej: zyskała formę. Ale pamiętam, jak przez te miesiące miałem w sobie dużą potrzebę pisania. Wciągnąłem się, pisałem po 4-5 godzin dziennie. To było takie pisanie, że większość czasu siedziałem i myślałem. Główny tytuł tych moich notatek od początku brzmiał "Tak sobie myślę…" Sporo w książce powstawało z wsłuchiwania się w siebie, a jednak świat bez przerwy do mnie dochodził - może inaczej był postrzegany niż "normalnie". Wydarzenia codzienne z konieczności ulegały uogólnieniu. Nie interesowała mnie afera, że np. refundacja leków szwankuje. Ale: o jakim stanie kondycji nas, Polaków, taka afera świadczy. Przecież to przykre, że znowu jesteśmy niechlujni. Z konieczności - w takim miejscu - myślałem, że może ja też taki jestem. Wszak to kompleks narodowy, genetyczna wada. Wydarzenia wchodziły pod pióro. I trudno było nie zapytać, czy ten wieczny bałagan jest naszym skażeniem? Tak, odpowiadam - bo ja też jestem taki. Choć mam jedną czwartą krwi austriackiej, nieraz coś "zawalam". W książce znalazło się i to, że zgłosił się do mnie Janek Englert, który chce zrobić ze mną dwuosobową sztukę Sandora Maraya "Żar" dla telewizji. Była grana już w Teatrze Narodowym, to ostatnia rola Zapasiewicza. Spodobało mi się, że o mnie pomyślał. Cieszę się, że mam w sobie coraz więcej siły wewnętrznej, która umożliwia mi powrót do życia - trzeba więc poprawiać sobie teraz kondycję, być gotowy. Gdy się już tak rozpisałem, to zaczynała mi się podobać możliwość osobistego komentarza do każdego wydarzenia, które wydawało mi się znaczące. Napisałem o aferze ACTA, że to prawdziwy konflikt pokoleń. Że młodzi, którzy się kompletnie niczym nie interesują, żadną polityką, nagle poczuli, że "coś" weszło na ich teren. Dlatego protest był i w Limanowej, i w Krakowie, i w Warszawie. A z drugiej strony, bolesne jest to, że paru ludzi w dresach potrafi sparaliżować państwo. Niemal fizycznie czułem, jak pod wpływem "wiosny" w naturze i nadziei we mnie zmieniały się w tematy, które stawały się istotne.

Przyszedł czas, gdy książka zaczęła powstawać równolegle do Pańskiego, trochę publicznego powracania do życia. Czy ją to zmieniło?
Pewnie tak. Pamiętam, jakim echem odbił się mój wywiad telewizyjny. Tłumy pisały, że im pomogłem, że się popłakali, więc przesyłają mi przepisy na uzdrowienie. A ja mówiłem o tym, jakie cele trzeba sobie stawiać w czasie choroby. Że nie można mieć dalekowzrocznych, ale malutkie, bliskie. Np. wyszedłem z psem na spacer - już jest dobrze. Albo "zrobiłem dwa przysiady" - jest lepiej. Ludzie oglądali przed telewizorem i płakali, nawet lekarze, powiedzieli: "pan ma tyle energii, że pan wróci". A książka notowała to, co było pod powierzchnią: że każdy dzień, to ćwiczenie w cierpliwości. Książka odnotowała, kiedy "coś" zmieniło się w moim losie. Kiedy lekarze z Gliwic uwierzyli, że mogą mnie wyleczyć. I to, że lekarz z Zakopanego uratował mi życie. Najbardziej cierpię w tej chorobie z powodu efektów ubocznych. Zupełnie nie onkologicznie. Między leczeniem onkologicznym przeszedłem 4 inne operacje. To są problemy, które odnotowuję.

Jakie?
Ileż ja tego biorę! Tu tran, tu buraki na krew. Trzeba zjadać niedobre rzeczy, jak kasza jaglana co rano. Ale to człowieka trzyma. I wtedy przychodzi propozycja z Włoch, z atrakcyjną rolą do zagrania. We mnie rośnie pytanie: czy by się udało wyjechać do Włoch? Dzisiaj mówię do Basi (żona Jerzego Stuhra - przyp.MM), jak to jest, że człowiek uczciwą pracą doszedł do tego, że go lubią, pamiętają o nim. Że nowa rola przychodzi. Nie piszą "przyjedź pan na casting", tylko jest konkretna propozycja "będzie ogromną radością dla reżysera zaproszenie do tego filmu". Aż się chce grać. Jeszcze z tak popularnym aktorem włoskim, jak Gigi Proietti... W książce znalazły się odpryski wielkich wydarzeń. Po śmierci Wisławy Szymborskiej zobaczyłem w jakimś tekście jej zdjęcie z czasów szkolnych, w mundurku od sióstr urszulanek. Przeczytałem, że była z roku mojej mamy. Może razem chodziły do klasy? Może spotykały się na korytarzach? W tym samym gmachu, gdzie później była nasza szkoła teatralna i szkoła muzyczna, do której chodziła moja żona… Równocześnie zdaję sobie sprawę, że jest w moim organizmie okres wyczekiwania, że całe życie tak będzie, gdy będą się zbliżać okresy kontroli. Teraz najważniejszą rzeczą staje się... zwężanie ubrań, nawet tych, które kupowałem przed rokiem, do filmu Morettiego - są za szerokie. A przecież nigdy nie wrócę do tamtych kilogramów. Nie chcę, ale i nie mam szans, aby ważyć ponad 90 kilogramów, jak ważyłem, bo pewnych rzeczy nie wolno mi jeść, nie mogę pić alkoholu, więc nawet jak będę zdrowy, to będę miał inną figurę. I tak mieszały mi się różne stany psychiczne, zwątpienie i nadzieja.

Skąd Pan wiedział, w którym momencie tę książkę trzeba zakończyć?
Poczułem, że moje zdania są coraz krótsze… Zresztą Wydawnictwo Literackie mnie w pewnym momencie zaczęło poganiać, więc powiedziałem im, że skończy się na urodzinach wnuczki. Miała się urodzić na moje, 65. urodziny, więc nawet dobrze się złożyło, że pisanie zaczęło się od choroby i zagrożenia życia - a skończyło narodzeniem się nowego życia. Niemal do końca odbywały się korekty. A potem nastąpił moment pustki, że nic nie muszę, nawet pióra otwierać. Dobry moment kompletnego spełnienia. Coś się zrobiło i można przez chwilę odpocząć, chociaż nie umiem odpoczywać . Ale film promocyjny nagrałem, audiobooka zacząłem czytać, mam opracowany plan "powrotu do życia".

Przewalczył Pan chorobę, odnotował Pan ją w książce, ale czy pod jej wpływem Pan sam się zmienił?
Ależ zmieniłem się i to bardzo! Gdybym miał wymienić moją podstawową obecną cechę, to zmiana nastąpiła w motoryce mojego istnienia. Zawsze byłem ogromnie ekspansywny. Nienasycony, szukający po omacku, do przodu. Teraz bardziej jestem obserwatorem. Spokojnie czekam: co do mnie jeszcze przyjdzie? Jak przychodzi, to przyjmuję wyzwanie. Ale nie szukam, nie pędzę. Nie zmniejszyła się moja odwaga i ryzyko twórcze, ale to nie jest tak, że się pcham. To nowa cecha mojego charakteru.

Rozmawiała: Maria Malatyńska

Euro 2012 w Krakowie: zdjęcia, wideo, informacje! [SERWIS SPECJALNY]

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska