To oczywiście jest opisane w tekstach filozofii, psychologii, medycyny. Francuski filozof Paul Ricœur ból odnosił do fizyczności. Boli pęknięty kręgosłup, złamane żebro, czy brzuch… Boli ciało. Natomiast cierpienie sytuował w psychice i w umyśle – w oglądzie siebie.
Ból jest zawsze konkretny i przypisany do konkretnej osoby. Nie mogę czuć cudzego bólu. Mogę jednak cierpieć patrząc jak kogoś dręczy ból. Jednak w praktyce granica między bólem a cierpieniem bywa nieostra. Mówimy przecież, że czujemy ból po śmierci bliskiej osoby, ale też, że cierpimy na bóle głowy.
Zatem ból nie jest tylko ekstremalnie trudnym do zniesienia doznaniem, ale też źródłem cierpienia w postaci strachu przed śmiercią czy kalectwem, albo lęku o przyszłość. Strach przed niemożnością dokończenia zadań życiowych niewątpliwie wzmaga cierpienie.
Bohater dramatu Samuela Becketta w pewnym momencie mówi: „Bolą mnie nogi, wkrótce nie będę mógł myśleć”. W tym małym zdaniu kryje się wielka prawda. Bo kiedy ból odbiera nam zdolność normalnego funkcjonowania, cierpimy jakby odbierał nam też godność, a nawet szacunek. Nie tylko w cudzych oczach ale przede wszystkim w oczach własnych.
Można ból znosić, można się przeciw niemu buntować, można wściekać, oskarżać świat, lekarzy, bliskich czy Boga, ale można też swój ból pielęgnować używając go jako instrumentu wzbudzania współczucia, zainteresowania, nawet litości.
Natomiast spotyka się, choć coraz rzadziej, ludzi głęboko wierzących, którzy swój ból potrafią ukoić poprzez nadanie mu sensu. To pomaga jak najbardziej realnie. Widziałam ten mechanizm u dziadka – człowieka zawsze aktywnego – który leżał sparaliżowany i obolały, ale nie cierpiący. Nie było w nim ani strachu przed śmiercią, ani złości z upokorzenia, jakie niesie utrata sprawczości. Czyli nie było tego wszystkiego, co potęguje cierpienie. Spotkałam więc ludzi, którzy wydani na straszny ból, cudem jakimś potrafili pominąć cierpienie.
O nich mówiła Simone Weil: „ Wielkość chrześcijaństwa polega na tym, że nie szuka nadprzyrodzonego lekarstwa na ból, tylko nadprzyrodzonego pożytku z bólu”.
Inną odpowiedź dał Nietzsche. Miał przez lata potworne bóle głowy połączone z bólem oczu więc bardzo się bał utraty wzroku. W „Nauce radującej duszę” pisał: „Wątpię by ból czynił nas lepszymi, lecz z całą pewnością czyni nas ludźmi głębszymi.”
Jeszcze przed diagnozą prześladował mnie ból tak intensywny, że nazywałam go demonicznym. Standardowe środki przeciwbólowe nie działały więc zaproponowano opioidy. Odmówiłam. Awersję przełamała lekarka, która pokazała mi plastry morfinowe. Rzeczywiście niwelują ból, ale nie cierpienie.
Bo zostaje w nas lęk oraz to co przeżywamy tracąc kontrolę nad własnym ciałem i życiem. Po przeszczepie szpiku wcale nie ból był głównym problemem, tylko poczucie upokorzenia. Można mieć wszystko mentalnie przepracowane, a i tak utrata sprawczości w elementarnych życiowych sprawach bywa czymś upiornym. Nie jest łatwo zaakceptować pomoc, a bez takiej pomocy nie sposób przeżyć. Wymuszona lekcja pokory jest zarazem lekcją szacunku wobec profesjonalizmu personelu medycznego. Tego właśnie doświadczyłam i jestem ludziom pracującym w Klinice Hematologii dozgonnie wdzięczna. Wiem jednak, że nie zawsze tak jest. Że bezbronnych i bezradnych pacjentów łatwo dotknąć i urazić dosłownie i w przenośni, jeśli się nie wie, że każdy inaczej toleruje ból, a nawet ten sam człowiek inaczej toleruje ból w różnych momentach życia i choroby.
A teraz?
Teraz jestem szczęśliwsza, niż byłam wcześniej. I chyba też mądrzejsza.
