Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Schronienie w ceglanej pryzmie

Halina Gajda
Halina Gajda
Maria Augustyn, gorliczanka, została odznaczona medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Jest jednym z ostatnich żyjących świadków wydarzeń sprzed ponad siedemdziesięciu lat.

Jeśli taka będzie wola, zginiemy wszyscy - oni i my. Nie wolno nam wydać tych ludzi na pewną śmierć. Za daleko wspólnie zaszliśmy... Te słowa dla Marii Augustyn, gorliczanki, są wciąż żywe, dźwięczą w uszach. Stały się życiowym mottem: nie wolno stawiać na szali czyjegoś życia, choćby nawet świat wokół się walił.

Są ważne i dlatego, że wypowiedziała je jej mama w wojnę, w czasie, gdy oczywiste prawdy nabierają innego znaczenia. Tak naprawdę ich waga dotarła do niej dużo później, gdy odbierała tytuł Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Dzisiaj jest jedynym w regionie żyjącym świadkiem tej historii.

Skuszeni zapachem świeżego chleba
Rodzinny dom Jamrów, rodziców pani Marii, w Zagórzanach, był niewielki. Dwie izby z jednej strony, część gospodarcza z drugiej. Miała sześć lat, brat był prawie dwa lata starszy od niej. Wiedzieli, że jest wojna, że to jest coś bardzo złego. Przecież tata Karol cudem uniknął śmierci. - Pracował na kolei - opowiada. - Z innymi konwojował pociąg, który wiózł transport kotłów na wschód. W drodze skład zatrzymał się na jakiejś stacji, został odstawiony na bocznicę. Byli głodni, więc poszli do najbliższej wsi, by kupić coś do jedzenia. To ich uratowało, bo w tym samym czasie stacja została zbombardowana - opowiada.

Wrócił jakoś do domu, ale z pracy zawodowej zrezygnował. - Tatuś cały czas powtarzał, że wojna nie potrwa już długo - parę tygodni, najwyżej miesięcy. Uznał, że przez ten czas zajmie się rolą i jakoś przetrwamy - dodaje.

Tymczasem spodziewanego końca wojny wciąż nie było. Niemcy zaczęli likwidować getto w Bieczu. Mieszkała tam rodzina Olinerów, Hana i Oskar, z dwuletnim synem. Podczas którejś z akcji w popłochu uciekli z mieszkania, wcześniej ukrywszy w nim dwuletniego syna. - Po wszystkim wrócili do siebie. W zrujnowanym po przeszukaniu domu, po dziecku nie było śladu - opowiada pani Maria.

Olinerowie uciekali na oślep, byle przed siebie. Kryli się po lasach, krzakach, sypiali ukryci pod brzegami potoków. Trafili w końcu do Zagórzan. - Najpierw do naszych sąsiadów. Dostali jedzenie, picie. Odpoczęli. Sąsiedzi bali się - za ukrywanie Żydów groziła przecież pewna śmierć. Odprawili gości. Do domu Jamrów Olinerowie trafili za zapachem pieczonego chleba. Głód i chęć życia, były silniejsze. Poprosili o pomoc.

Tajemna skrytka za wielką pokojową szafą
Była późna jesień. Chłody zaczęły mocno doskwierać. Mama, gdy zobaczyła przemarznięte małżeństwo, nie zastanawiała się długo - Żydzi, nie Żydzi. Tacy samy ludzie, jak my - mówiła nam. - Dała suche, czyste ubranie, nakarmiła - dodaje.

Tata przemeblował dom. Wielką drewnianą szafę, która stała wzdłuż ściany, ustawił w kącie pokoju. W ten sposób, za meblem zrobiło się trochę wolnego miejsca. Ot, tyle, by stanąć w bezruchu. - W „plecach” szafy zrobił coś jakby drzwi. Tak, by w razie nagłej rewizji, można było szybko się za nią ukryć - opisuje.

Tak mijały kolejne dni. Goście coraz bardziej się zadomawiali, Hana zaprzyjaźniła się z mamą pani Marii. Okazało się, że w zasadzie dobrze się znają. - Mama pochodziła z Rzepiennika Strzyżewskiego. Znała Hanę, bo rodzina Żydówki prowadziła sklepik w Zagórzanach. Gdy wracała od bliskich z Rzepiennika, wstępowała do niego, by kupić nam słodycze - wyjaśnia. - To jeszcze bardziej przekonało ją, że mimo niebezpieczeństwa musi im pomóc - dodaje.

Tylko jak to zrobić? Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę, że ludność ukrywa Żydów. Nocne kontrole były powszednie, tak samo, jak za dnia. Gdzie znaleźć bezpieczną kryjówkę, nie narażając przy okazji samych siebie? Sąsiedzi, pewnie z obawy o siebie, dwukrotnie donieśli Niemcom, że u Jamrów najpewniej ktoś się ukrywa. Ci natychmiast zareagowali. Jednym ruchem kolby, w środku nocy, wyważyli drzwi. Zmusili całą rodzinę do wyjścia przed dom. Była zima, mimo to nie pozwolili im się ubrać. Szukali bardzo skrupulatnie, ale nie znaleźli ukrywających się. - Tatko wymyślił w końcu, że wykorzysta pryzmę cegły, z której jeszcze przed wojną planował wybudować dla nas nowy dom - wspomina.

Rozwalił ją i poskładał na nowo tak, że w środku zrobiło się trochę miejsca, coś jakby mała kryjówka, która jednym bokiem opierała się o ścianę stodoły. To z niej było zrobione wejście. Olinerowie zdobyli gdzieś stare kołdry, wyłożyli nimi wnętrze. W takim schronie przesiadywali całymi dniami. Z rzadka tylko wychodzili na zewnątrz. Tym bardziej że na podwórku opiekunów stacjonowała niemiecka kuchnia polowa. Kręcili się żołnierze. - Wbrew pozorom, to był najbezpieczniejszy czas. Gestapo nie kontrolowało bowiem domów, w których mieszkali ich kucharze - tłumaczy. - Spokój nie trwał jednak długo. Po jakichś dwóch miesiącach kuchnia pojechała dalej, razem z frontem - dodaje.

Albo przeżyjemy, albo razem zginiemy
Szybko okazało się, że Niemcy, mimo iż nikogo nie znaleźli, nie zapomnieli o Jamrach. Jeszcze raz przeszukali dom, budynki gospodarcze. I tym razem nie wpadli na trop ukrywających się Żydów. - W tacie coś pękło. Mimo że wcześniej nie miał wątpliwości, zaczął się bać. Powiedział o tym Hanie i Oskarowi. Zasugerował, że powinni opuścić jego dom, poszukać innego schronienia - opowiada dalej pani Maria.

Prośba powodowana była nie tylko strachem, ale i chorobą mamy pani Marii. Ciągły stres sprawił, że serce odmówiło jej posłuszeństwa. -Tymczasem to właśnie mama stanęła w obronie Hany i Oskara. Powiedziała do taty wprost: - Jeśli teraz ich odeślemy, to wszystko, co już zrobiliśmy, będzie bez znaczenia. To tak, jakbyśmy ich świadomie posłali na śmierć. Nie będę mogła spokojnie żyć - wspomina pani Maria. Tata uległ. Olinerowie zostali.

W pomoc ukrywającym się była zaangażowana pani Maria i jej brat. W zimę przynosili Żydom ukrytym w ceglanej kryjówce butelki z gorącą wodą, by ci nie odmrozili sobie rąk i nóg. Nie było mowy o wspólnych zabawach z koleżeństwem z sąsiedztwa. Rodzice kategorycznie im zabraniali, by przez przypadek nie zdradzili rodzinnej tajemnicy.

Byli czujni i uważni. Obserwowali. Jako dzieciom było im pewnie łatwiej, bo dorośli uznawali, że nie rozumieją za wiele, więc na ich widok nawet nie przerywali rozmów. - Któregoś dnia mój brat podsłuchał rozmowę w sklepie o tym, że do naszego domu kolejny raz wybiera się gestapo. Biegł, ile miał sił, by ostrzec mamę i tatę na czas - wzdycha cicho.

List od Olinerów trafił do Jerozolimy
Olinerowie mieszkali w skrytce z cegieł do stycznia 1945 roku. W sumie dwa i pół roku. Gdy w Gorlickie wkroczyli Sowieci, opuścili kryjówkę, przenieśli się do Gorlic, skąd wyjechali do Stanów Zjednoczonych. Tam zaczęli stawać na nogi. Od czasu do czasu, Hana pisała listy. - Nie były zbyt wylewne, kilka zdań o rodzinie, ciężkiej pracy - przypomina sobie.

W 1989 roku pani Maria wyjechała do Stanów Zjednoczonych, do syna. To on wpadł na pomysł: mamo, zadzwońmy do Olinerów. Szybko znalazł potrzebny numer. Telefon odebrała Hana. Nie było dyskusji, zaprosiła panią Marię na wakacje.
To Hana napisała list, który potem trafił do Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie, w którym opowiedziała o Jamrach, ich poświęceniu, wspólnym strachu, o dzieciach, które donosiły butelki z gorącą wodą i jedzenie. Urzędnicy z instytutu uznali, że zasługi Jamrów są warte, by nagrodzić ich tytułem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Kilka tygodni temu, prezydent Andrzej Duda odznaczył panią Marię krzyżem komandorskim orderu odrodzenia Polski, najwyższym polskim odznaczeniem.

Gazeta Gorlicka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska