Ponieważ jestem z natury człowiekiem ufnym, nawet przez myśl mi nie przeszło, że wojewoda Pilch rzeczywiście kazał flagę znad budynku usunąć, a dopiero potem ugiął się pod naporem natrętnych dziennikarzy i prześmiewczych komentarzy. Pomyłka musiała wziąć się stąd, że niektórzy po prostu źle odczytują intencje nowej władzy i urzędnicy - czy też konserwatorzy - podeszli do tematu wyprowadzania unijnego sztandaru zbyt gorliwie i dosłownie.
Ani chybi założyli, nie wsłuchując się uważnie w prośbę nowego przełożonego, że unijne flagi są solą w oku jego formacji politycznej. A gdzieżby tam. Nawet w wytarganiu tej jednej na korytarz też nie należy dopatrywać się gestu symbolicznego, ot, są tam lepsze przeciągi, będzie dumniej powiewać i mniej się kurzyć.
PiS z owym problemem głębokiego niezrozumienia mierzyć się musi nie tylko lokalnie, lecz przede wszystkim globalnie. Poza grupami wyznawców, bezkrytycznie witających wszystkie zmiany, są też tacy, którzy czują się tak, jakby codziennie karmiono ich produkowanymi w IV RP pigułkami gwałtu o nazwie „dobra zmiana”. Może na pierwszy rzut oka rzeczywiście wygląda to tak, jakby uczestniczyli w urządzanej przez grupę polityków imprezie w stylu „Kac Vegas”, hulaj dusza, piekła nie ma, po której nikt nic nie pamięta i trzeba szybko odtworzyć przebieg zdarzeń.
Jednak bez przesady. Bo cóż wielkiego na razie się stało? Został zrobiony skok na Trybunał Konstytucyjny, raptem kilka razy złamano ustawę zasadniczą, wywracane są do góry nogami dwie reformy edukacyjne, jedna emerytalna, pogrzebano refundację in vitro, zaplanowano zwiększenie deficytu budżetowego, zaczęto ingerować w kulturę (zaraz PISF zostanie przeflancowany na PiS-F), w Europie nasze notowania spadły, a u nas kurs euro poszedł w górę, aha, i jeszcze beztrosko oznajmiono, że chcemy mieć dostęp do broni jądrowej.
Naprawdę tak trudno zrozumieć, że to wszystko robione jest dla dobra nas wszystkich?