https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Śmierć nie lubi samotności

Halina Gajda
O tym, że starość to kolejny etap życia, a nie choroba, i o tym, jak ludzie bronią się przed śmiercią w samotności, rozmawiamy z lek. med. Tomaszem Płatkiem, internistą, geriatrą z gorlickiego szpitala.

Godzi się Pan ze śmiercią?

Z tym, że kiedyś umrę? Tak. Jak to mówią, są dwie pewne rzeczy w życiu - śmierć i podatki. Choć z tym ostatnim różnie bywa.

Będąc geriatrą, zderza się Pan z tym, że ktoś odchodzi.

Kilka, kilkanaście razy w miesiącu. Na oddziale geriatrycznym, paliatywnym czy w Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym śmierć zazwyczaj nie przychodzi znienacka. Tam ludzie najczęściej umierają z powodu chorób. Czasem uśmiecham się, gdy słyszę informację o czyjejś śmierci w kontekście sensacji: jak on mógł umrzeć, nie do pomyślenia! To jest widoczne zwłaszcza w przypadku znanych ludzi. Nic, że ów miał 90-tkę na karku, a czasem nawet więcej. Myślę sobie wtedy: jak to na co umarł - na starość! To przecież nie choroba, to część życia.

Można się z tym oswoić?

A jest inne wyjście? Choć - również medialnie - wyrzuciliśmy śmierć ze świadomości, to ona jest. Byle tylko była godna, bylebyśmy tylko nie odzierali jej z naturalnego dostojeństwa. Szanuję decyzję, gdy ktoś mówi, że chce spokojnie dożyć we własnym domu. Choćby miały być to już tylko chwile.

Wypisuje Pan takich pacjentów?

Jeśli mam pewność, że chorym ma się kto zaopiekować w tych ostatnich godzinach, to tak.

To częste prośby?

Bardzo. Ostatnio miałem taką. Człowiek z długą listą schorzeń, wiekowy. Widać było, że jest u kresu sił. Owszem, można było poddać go jakiejś terapii, kuracji. Pewnie na kilka dodatkowych dni by wystarczyła. A on się poddał. Jak to mówią, był zmęczony życiem. Tęsknił za domem. Powiedziałem rodzinie, jak się nim opiekować, czego mogą się spodziewać, co się może wydarzyć. Taki scenariusz na koniec życia. Kilka dni później on zasnął. Tak, jak chciał - we własnym łóżku i czterech znanych mu ścianach. Bo oprócz leków, potrzebna jest jeszcze wola życia. On jej już nie miał. Szpital może jest lekarstwem na ból, ale nie zastąpi miłości i bliskości. Czasem sam mówię bliskim chorych: moja rola się skończyła, czas na was. Zabierzcie mamę, babcię, wujka, dziadka do domu. Starsi, bo tacy do mnie trafiają, jeśli chorują, to najczęściej są pogodzeni ze schyłkiem życia, nie chcą umierać w samotności.

Czasem nie mają wyboru.

Nie mają. Miałem pacjenta, który przez lata wracał do nas niczym bumerang. Bywało, kilka razy w roku, nawet na święta. Widać było po nim postępującą chorobę, starość, zniedołężnienie. Mieszkał sam. Nieważne, czy z wyboru, czy z przymusu. Po prostu tak mu się poukładało życie. W tę ostatnią drogę też wybrał się od nas. Bo tu - jak powiedział - będzie miał mu kto włożyć gromnicę do ręki, gdy przyjdzie na niego ten czas. I tak rzeczywiście było. Byliśmy przy nim, gdy przechodził na drugą stronę. Był spokojny, bo czuł, że nie jest sam. Nie miał wielkich wymagań - tyle, by potrzymać go za rękę, być obok. To są sporadyczne przypadki, ale jednak się zdarzają.

Gdy wchodzi Pan do sali chorych, „widzi” Pan śmierć czekającą gdzieś w kąciku?

Tak. Po latach praktyki już tak. Nie da się opisać tej atmosfery - z jednej strony spokój, z drugiej jakby wyczekiwanie na śmierć. Specyficzna aura, mieszanina uczuć, zapachów, kolorów. Wszystkiego w jednym. To też trzeba umieć dostrzec. We współczesnym świecie zapomnieliśmy, że jedyne, co musimy, to umrzeć. Jeszcze nie tak dawno odchodzenie miało całą celebrę - wokół umierającego zbierała się rodzina, modliła się, wspominała...

… a gdy przychodziło ostatnie tchnienie - zatrzymywała zegar i zasłaniała lustra kawałkiem materiału.

To był cały obrzęd pożegnania. Tak oswajaliśmy śmierć. Muszę się jednak tutaj trochę zbuntować. Nie możemy mówić, że oddział geriatryczny to zawsze li tylko śmierć. Bo miałem pacjentów, którzy wedle podręczników medycyny dawno powinni nie żyć. A oni się mobilizowali, zbierali w sobie. Jeden z nich o niczym innym nie mówił, tylko żeby dożyć do ślubu wnuczki. On naprawdę zaprzeczał medycznej logice. I co? Dotrwał do tego ślubu. Więcej, był na nim! Tylko końca wesela nie doczekał. Poczuł się gorzej. Bliscy uznali, że miał za dużo wrażeń, odwieźli do domu, gdy o to poprosił. Położył się, że niby chce tylko troszkę odpocząć. I zasnął sobie cichutko. Pewnie szczęśliwy. Już na zawsze.

Trzeba sobie postawić cel? Wtedy się dłużej żyje?

Czasem...

Może chodzi o wagę argumentów przeciwko śmierci. Ślub wnuczki - nie byle jaka sprawa.

Prawda? (śmiech) Ci moi oddziałowi staruszkowie bywają niesamowici. Przychodzę na obchód i pytam jak lekarz: jak się dzisiaj czujecie? Zawsze słyszę o boleściach, bezsennych nocach, kłuciu i strzykaniu. Wystarczy wspomnieć słowo o wnukach, momentalnie zapominają i zaczynają opowieści o tym, gdzie który pracuje, jak się urządził, co robi niezwykłego. Fascynujący widok.

Pytam teraz Tomasza Płatka tylko jako lekarza, pomijając zasady, wiarę, przekonania. Powinno się walczyć o życie za wszelką cenę?

Za wszelką cenę - nie. Nie zgodziłbym się nigdy na eutanazję, ale na uporczywą terapię też nie.

To stąpanie po cienkiej granicy.

Nie do końca. Eutanazja to - najbardziej obrazowo mówiąc - wyłączenie respiratora z gniazdka albo podanie substancji, która zatrzyma akcję serca czy oddychanie. To po prostu uśmiercanie. Gdy jednak na tym samym respiratorze linia życia jest już płaska, a mój pacjent to schorowany starzec, próba reanimowania go jest okrucieństwem. Wiem, jak to brzmi, ale do takich twierdzeń dochodzi się po latach pracy i doświadczenia. Owszem zawsze można mu podawać kolejne dawki adrenaliny, można podłączać kolejne urządzenia, reanimować, łamiąc przy tym kruche już żebra i mostek. I mieć przez chwilę satysfakcję: wrócił do nas. Medycyna we współczesnym świecie ma wiele środków i narzędzi. Pytanie tylko, na jak długo - na dodatkowych kilka minut, może godzin, które będą okupione bólem? Takie podejście „ja go jeszcze uratuję” jest często spotykane u młodych lekarzy. Mają dobre intencje, ale jeszcze nie umieją wyczuć, gdzie jest granica sensowności walki.

Stawał Pan w takiej sytuacji?

Nieraz.

I co, szedł Pan do rodziny i mówił: „dość, dajcie mu umrzeć”?

Może nie tak brutalnie. Trzeba spokojnie wytłumaczyć, co się dzieje i dlaczego. Mnie może łatwiej. Z racji lat doświadczenia. Miałem i tak, że widząc stan chorego i czuwającą przy nim rodzinę, mówiłem do nich: idźcie do domu, odpocznijcie. Nie w trosce o nich, tylko o tego człowieka, który był gotowy, by odejść, ale nie chciał na oczach bliskich. Kilka minut po ich wyjściu było po wszystkim. Nawet nie zdążyli dojechać do domu.

Rozmawiała Halina Gajda

Gazeta Gorlicka

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska