- Igrzyska w Rio de Janeiro, po trzech olimpijskich startach, odbędą się bez Pana udziału.
- Tak. Mistrzostwa Polski były ostatnią szansą na wywalczenie minimum i po nich wszystkie ścieżki zostały definitywnie zamknięte. Inna sprawa, że minimum na 20 km, wynoszące 1:21.00, nigdy nie było tak wysokie.
- Wyśrubowane kryteria mogły mieć na celu też cięcie kosztów.
- Wykorzystujmy samonapędzającą się machinę, bo nikt tak nie przyciąga do sportu innych ludzi, dzieci, jak zawodnicy na dużych imprezach. Nie postrzegajmy sportu wyłącznie przez pryzmat medali i punktów, bo tylko garstka sportowców staje na podium najważniejszych imprez na świecie.
- Pan może czuć się pokrzywdzony?
- Ja przegrałem walkę sportowo. To znaczy, jeśli chodzi o ścisłość, w ubiegłym roku osiągnąłem minimum IAAF, ale ten wynik nie byłby nawet w pierwszej trójce w Polsce. Dlatego nie rozdzieram szat, bo byli inni, którzy zdołali osiągnąć lepsze rezultaty.
- W takim razie co będzie Pana napędzało do kontynuowana kariery?
- Już nic, po tym sezonie zakończę karierę, definitywnie na szczeblu reprezentacji. Jesienią jeszcze będę chciał wystartować w paru mityngach, którymi zamierzam pożegnać się z chodem sportowym. A w przyszłym roku może się tak zdarzyć, że kilka razy wyjdę na trasę na krótszych dystansach, co będzie formą roztrenowania, ale już bez walki o wyjazd na imprezy mistrzowskie. Jedyny niedosyt dotyczy faktu, że nie chciałbym odchodzić ze sportu z najgorszym wynikiem w karierze na 50 km. Dlatego, być może, jeszcze kiedyś pójdę tylko dla siebie, żeby osiągnąć lepszy czas.
- Ambicja aż z Pana kipi.
- Po prostu chcę do końca sezonu skonsumować tę ogromną pracę, którą wykonałem w ostatnim czasie. Nigdy w życiu tak ciężko nie trenowałem, jak w tym sezonie, ani nigdy równie dużo nie poświęciłem. Także wsparcie sponsorów jest na rekordowym poziomie.
- W takim razie co nie zagrało?
- Ewidentnie popełniłem błąd, zbyt mocno trenując w RPA. Sport-tester i intuicja podpowiadały mi, że za mocno haruję, ale z drugiej strony nie miałem podstaw, aby nie ufać trenerowi Matejowi Spisiakowi. Więc uznałem, że warto przecierpieć, aby później jeszcze mocniej cieszyć się z wyniku. Okazało się, że między byciem przetrenowanym a superformą jest bardzo cienka granica. Ponadto miałem pecha, bo po powrocie do Polski złapałem od córki infekcję i zachorowałem na grypę.
- Podsumujmy: jest Pan zadowolony z osiągnięć w karierze?
- Jestem w miarę spełnionym sportowcem. Oczywiście zabrakło wisienki na torcie, czyli medalu olimpijskiego, którego najbliższy byłem w...
- Londynie?
- Chyba tak. Niestety, przez kontuzję naderwania przywodziciela, którą odniosłem rok wcześniej na mistrzostwach świata w Daegu, nie zakwalifikowałem się na tamte igrzyska na swoim koronnym dystansie 50 km. W sumie teraz też wszystko wyglądało świetnie, powiodła się zmiana trenera, sprawy dobrze się kręciły. Obecnie czuję tym większy niedosyt, że w rywalizacji nie ma zawieszonych za doping Rosjan.
- Srebrny medal mistrzostw mistrzostw świata z 2010 roku oraz przyznany po prawie 7 latach brązowy „krążek” mistrzostw świata z 2009 roku, też mają swoją wartość.
- Oczywiście, poza Robertem Korzeniowskim byłem jedynym chodziarzem, który nawiązał do bogatych tradycji i medali na najważniejszych imprezach. Licząc starty w hali, kilkanaście razy (dokładnie 13-krotnie - przyp. AG) zostałem mistrzem Polski. Nie mam czego żałować, dzisiaj nie muszę startować w zawodach weteranów, choć raz wziąłem udział i zostałem mistrzem świata. Więcej nie muszę się dowartościowywać i szukać sobie szansy na kolejne medale, bo nie czuję takiej potrzeby.
- Lekkoatletyka będzie miała z Pana nadal pociechę?
- Chętnie zaangażuję się w pracę w Krakowie, padają już różne pytania, nawet z ramienia pewnej zagranicznej federacji, żeby wziąć na siebie obowiązki trenera. Natomiast tematu wyjazdu poza Polskę nie ma, ponieważ żona się nie zgadza. Słusznie powiedziała, że dotychczas jeździłem na te zawody i zgrupowania, które dotyczyły mojej osoby, a tak musiałbym brać udział we wszystkich akcjach. Mamy małe dzieci i trzeba zacząć żyć.
- Ma Pan bardziej sprecyzowane plany?
- Chcę obronić doktorat, może poszukać sobie drugiej uczelni oraz zająć się biznesem, który od pewnego czasu prowadzę.
- W tej chwili jaki jest Pana status na krakowskiej AWF?
- Obecnie jeszcze jestem magistrem, ale praktycznie już złożyłem pracę promotorowi. Mam nadzieję, że obronię się do końca roku. W Instytucie Sportu, w Katedrze Lekkiej Atletyki, prowadzę zajęcia z różnych konkurencji, między innymi pchnięcia kulą, biegów przełajowych, chodu. Otwarta pozostaje też kwestia bycia trenerem w AZS Kraków. Teraz jestem szkoleniowcem Jakuba Jelonka, a w nowej sytuacji będę miał możliwość stworzenia sobie większej grupy.