Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

ŚWIĘCI. Tacy odważni chłopcy z sąsiedztwa...

Marta Paluch
O. Michał (z lewej) i o. Zbigniew w Pariacoto. Żyli razem z mieszkańcami, bez prądu i wygód. Kilometr dalej zostali zastrzeleni przez terrorystów z lewackiego Świetlistego Szlaku (Sendero Luminoso)
O. Michał (z lewej) i o. Zbigniew w Pariacoto. Żyli razem z mieszkańcami, bez prądu i wygód. Kilometr dalej zostali zastrzeleni przez terrorystów z lewackiego Świetlistego Szlaku (Sendero Luminoso) archiwum Franciszkanów
W piątek 28 tysięcy Indian w Chimbote (Peru) będzie świętować wyniesienie na ołtarze Zbigniewa Strzałkowskiego i Michała Tomaszka. Czym ich ujęli zakonnicy, że zjawią się tak tłumnie? Zginęli, bo nie chcieli ich opuścić. Odeszli w kwiecie życia, mając 33 i 31 lat

Kiedy siedzieli w trzęsącym się dżipie, ze związanymi rękami, jeszcze próbowali rozmawiać z terrorystami. Jeszcze mieli nadzieję, że ich przekonają. Kiedy wysiedli przy drodze, w opuszczonej wiosce na zboczu wzgórza, już nie mieli złudzeń. Dostali strzały w tył głowy. Słyszeli to przerażeni ludzie w oddalonym o kilometr Pariacoto. Następnego dnia rano poszli po ich ciała. I zeskrobali do worków ziemię przesiąkniętą krwią.

Dzieciństwo

Byli bardzo różni.

Ojciec Zbyszek, góral z Zawady pod Tarnowem: męski, konkretny, imponował chłopakom. Prymus, same piątki. Krytyczny umysł.

Ojciec Michał, góral z Żywca: wrażliwy. W szkole szło mu słabo. Ale miał dar: ludzie się do niego garnęli.

Mały Zbyszek dzieciństwo spędził w rodzinnej Zawadzie. Tu chodził do szkoły podstawowej, w tutejszym kościele był ministrantem. Tu pasał krowy.

- Miał pastwisko przy drodze z Tarnowca do Zawady, pasł je po lekcjach, jak to na wsi. Chodziliśmy na czereśnie, bo wtedy, w latach 60. cukierków tak wiele w sklepach nie było. Internetu też nie było, więc chłopaki były z nas wysportowane - wspomina Robert Srebro, kolega z podstawówki.

Po lekcjach grali w nogę, byle gdzie: na glinianym klepisku za szkołą, w koleinach po wozach na drodze, na poboczu.

- Piłka nam czasem w zasiewy wpadała, gonili nas... Straty robiliśmy gorsze niż sarny w tym zbożu - śmieje się Srebro.

Zbyszek, starszy od niego o kilka lat, bronił go przed starszymi chłopakami.

Zawsze wracałem ze szkoły z oberwanymi guzikami od fartucha szkolnego. Podnosili mnie za ten fartuch, no i guziki strzelały. Zbyszek im tylko powiedział: przestańcie. I przestali. Miał posłuch - opowiada Srebro. - Fajny był, uśmiechnięty. Nam, maluchom, pomagał się ubierać, kiedy szliśmy na sanki - wspomina Maria Ciurej, koleżanka ze szkoły.

Zbyszek był wysportowany: biegi, skoki, narty. Grał w piłkę ręczną.

- To były czasy! Zawada była mistrzem powiatu, a on był gwiazdą - wspomina Zbigniew Partyński, dziś sołtys Zawady.

Zbyszek chwilę uczył się w technikum mechanicznym w Zawadzie, pracował m.in. w Państwowym Ośrodku Maszynowym w Tarnowcu, ale powołanie dało o sobie znać. Wstąpił do zakonu w 1979 r., w 1984 r. złożył śluby wieczyste.

Kiedy był wychowawcą w Niższym Seminarium Duchownym oo. Franciszkanów w Legnicy, swoim wychowankom imponował tężyzną. - Kiedyś zobaczyłem przez uchylone drzwi sztangę, którą sobie zrobił z pręta i dwóch pojemników zalanych cementem - mówi o. Jan Maria Szewek, dziś rzecznik franciszkanów z prowincji południowej.

O. Piotr Gryziec, kolega ze studiów: - Nie lubił przesadnych, słodkich religijnych zachowań. Był męski, miał krytyczny umysł. Wszystko musiał zbadać, sprawdzić. Nigdy nie szedł za stadem.

Mniejszy bliźniak

Mały Michał Tomaszek miał brata bliźniaka. Kiedy położna przyniosła podwójny becik, jeden chłopak był mniejszy, drobniejszy i strasznie płakał. To był właśnie Michał. Jeszcze bardziej płakał, kiedy strasznie pożądliły go pszczoły. Razem z bratem dla zabawy grzebali patykiem w ulu... Brat zdążył uciec, Michała pszczoły obsiadły na całym ciele.

W szkole miał problemy z nauką, z trudem przechodził z klasy do klasy. To nie przeszkodziło mu w dostaniu się do Niższego Seminarium Duchownego w Legnicy. Opiekunowie dostrzegli w nim: dobroć, wrażliwość, zaangażowanie. Prawdziwe powołanie. Ludzie nazywali go: święty Franciszek...

Już w seminarium chciał jechać na misje. Pomagać biednym - sam poznał biedę. I tę biedę praktykował na misji w Pariacoto, w Peru, gdzie został wysłany w latach 80. Razem z nim był o. Zbigniew.

Bez worka dolarów

O. Jarosław Wysoczański pracował tam razem z nimi. Na franciszkańskim portalu wspominał: - Zerwaliśmy z koncepcją misjonarza, który ma worek pełen dolarów. Przyjechaliśmy jako ubodzy i przez to ubóstwo byliśmy bardzo blisko ludzi.

Mieszkali bez prądu, palili naftowe lampy. Pracowali fizycznie. Przyjechali z biednej komunistycznej Polski i nie mieli praktycznie nic. Miejscowa ludność zaczęła im znosić rzeczy codziennego użytku. I przyjęli ich jak swoich.

- Ludzie ich kochali, bo nie wywyższali się nad Indian, co często robią Europejczycy - mówi o. Gryziec. Załatwiali leki, żywność, sprowadzili do wsi bieżącą wodę.

W Pariacoto, biednym, zaniedbanym, praktycznie bez lekarskiej opieki, przydały się umiejętności braci. O. Zbigniew, który już w latach 80. fascynował się zdrową żywnością i ziołami, leczył biednych Indian. Proste zabiegi: opatrywanie ran, wrzodów, niestrawność, przeziębienie.

Ojciec Michał grał na gitarze. Na każdym zdjęciu otacza go gromada dzieciaków, miał do nich podejście.

Braciszkom przydała się też tężyzna fizyczna: z Pariacoto musieli często przez góry chodzić w rozrzedzonym powietrzu do odległych wsi. Czasem też spędzali na koniu cały dzień.

Na początku lat 90. zaczęły się zamachy na duchownych w Peru.

Świetlisty Szlak, bojówka komunistycznej partii, chciała wyrzucić wszystkich duchownych z kraju.

Biskup martwił się i ostrzegał: jest niebezpiecznie. Polacy jednak postanowili zostać. Mówili: Bóg nam rozkazuje, nie oni. Nie możemy opuścić ludzi, którzy się boją o swoje życie.

Jednak tak różowo nie było. Nie wszyscy mieszkańcy Pariacoto i okolic byli im przychylni. O. Jarosław: Zbyszek na pewno miał wrogów...

Kiedy wykrywał nadużycia, np. na budowie na terenie parafii, mówił o nich głośno. Wiadomo też było, że w wiosce byli ludzie związani ze Świetlistym Szlakiem. Biskup wymienił wprost imię jednego z nich.

- Czasem pojawiał się ni stąd, ni zowąd. Niektórzy zamieniali to nawet w żart i mówili do niego: skąd się tutaj bierzesz?... Ale nie było czasu zastanawiać się nad tym, czy ktoś i kto na nas donosi - wspominał o. Jarosław.

Sam przypadkiem uniknął śmierci. W czerwcu 1991 wyjechał na urlop. Terroryści przyszli do wioski 9 sierpnia 1991 roku.

Przyszli w południe

Zjawili się koło południa. O. Zbigniew był sam, razem z trzema postulantami (kandydatami na zakonników). Mieszkańcy ostrzegli go: chowaj się. Ale stwierdził: nie mamy nic do ukrycia.

Tymczasem kilkunastu uzbrojonych terrorystów plądruje domy, a na ścianach malują sierp i młot oraz rewolucyjne, lewackie hasła. Szukają wójta wsi Justina Maza.

Znajdują go.

W międzyczasie z górskiej wycieczki z młodzieżą wraca o. Michał.

Obaj Polacy odprawiają mszę. Atmosfera jest napięta. Terroryści wchodzą do klasztoru, zabierają samochód, wiążą im ręce. Chcą wziąć też postulantów, młodych chłopców. O. Zbigniew mówi: nie. I ratuje im życie.

Wsadzają ich do auta, jest tam też wójt Maza. Razem z nimi wsiada, na własne życzenie, siostra Berta Hernandez, Peruwianka. Myślała, że w ten sposób jakoś im pomoże.

Zakonnica słyszy rozmowę terrorystów z franciszkanami:

Towarzysz Jorge: Poniżyliście lud peruwiański, dając im ochłapy imperializmu!

Chodziło o żywność i lekarstwa.

Jorge kontynuował: Głosicie religię, która jest opium dla ludu.

O. Michał: - Jeśli twierdzicie, że źle pracowaliśmy, to powiedzcie, gdzie popełniliśmy błąd.

Cisza. Wiedzą już, że to koniec. Siostra Berta słyszy, jak cicho z sobą rozmawiają. Udzielają sobie rozgrzeszenia. Potem terroryści wypchnęli ją z auta. Nie chcieli świadków.

Kiedy wysiadają na zboczu wzgórza, modlą się. Scenę oświetlają reflektory samochodów. Pada kilka strzałów, trzy ciała leżą na ziemi. Kilka kilometrów dalej terroryści palą samochody, palą też most, by nikt ich nie gonił.

Dopiero rano mieszkańcy idą na miejsce kaźni. Mnóstwo krwi i trzy ciała. Wynoszą je na cmentarz. Zeskrobują ziemię z krwią, jak relikwię.

O. Szymon, stary misjonarz, mówił potem do nich w nerwach: Tych kilkunastu z Sendero mogliście czapkami nakryć, miotłami pogonić. A wy co?!!

Ale ludzie się bali. I trochę wstydzili, za sąsiadów.

O. prof. Zdzisław Gogola, wtedy prowincjał franciszkanów: Bo jakoś się czuli winni. Do południa ktoś pracował jako nauczyciel, po południu brał karabin i przemieniał się w bojówkarza.

Po pogrzebie

W Zawadzie 9 sierpnia zaczynają bić dzwony w kościele. Niepokojąco, bo przecież żadnej mszy nie ma.

- Robiłem coś koło domu, a tu sąsiad biegnie i krzyczy: Zbyszek nie żyje, Zbyszka zabili! Nie chcieliśmy wierzyć - opowiada sołtys wsi. Bo niby wszyscy wiedzieli, że tam w Peru niespokojnie, ale żeby ich Zbyszka to spotkało?

W Pariacoto na kilka lat misja zamarła. Odbudowano ją powolutku. W 1994 r. o. Gogola przyjechał tam, pod eskortą wojskową. Przywitali ich mieszkańcy. - Przyszło mnóstwo ludzi. Szli ze swoich wiosek po kilka, kilkanaście godzin. To wzruszające, jak chcieli nas uszanować, podziękować. A może nawet przeprosić - mówi o. Gogola.

Dziś w Pariacoto jest czterech zakonników. W pobliskim Chimbote, portowym mieście, 5 grudnia na stadion zejdą się tysiące Peruwiańczyków i około 200 Polaków, którzy przylatują na beatyfikację. Będą rodziny obu męczenników.

Ich przyjaciele zbiorą się w tym samym czasie w Krakowie, pod kościołem oo. Franciszkanów, na uroczystej mszy. A sąsiedzi i koledzy szkolni - w Zawadzie.

Będzie bił dzwon, odlany na pamiątkę męczeństwa obu braci, w 1992 r. Przyjdą dzieci z miejscowej szkoły, która od 1996 r. nosi imiona męczenników.

Będą się razem modlić za zwyczajnych chłopaków, którzy mieli odwagę powiedzieć: nie.

O. Zbigniew Strzałkowski
Ur. w 1958 r. Mieszkał w Zawadzie. Do zakonu franciszkanów wstąpił w 1979 r. Był wicerektorem w Niższym Seminarium Duchownym w Legnicy. W 1988 r. wyjechał na misję do Peru. Zginął tam w 1991 r.
W Zawadzie do dziś kultywują jego pamięć. Co roku w rocznicę śmierci odbywa się memoriał jego imienia - bieg przez Górę św. Marcina, na której stoi jego parafialny kościół.
O. Zbigniew Strzałkowski z Zawady. Solidny, konkretny, prawdziwy facet - jak wspominają ci, co go znali. Miał też wielkie serce

O. Michał Tomaszek
Ur. 1960 r. w Łękawicy k. Żywca. Tam skończył szkołę, a potem wstąpił do Niższego Seminarium Duchownego oo. Franciszkanów w Legnicy. W zakonie od 1980 r. Zajmował się m.in. katechezą niepełnosprawnych dzieci. Od 1989 roku na misji w Peru, gdzie zginął w 1991 r.
O. Michał Tomaszek: wrażliwiec. Kochał dzieci, doskonale dogadywał się z ludźmi. Jeszcze w szkole miał straszne kłopoty z matmą

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska