Po pierwsze zupełnie inaczej patrzę już na zdjęcia z Ukrainy, gdzie zapłakani rodzice biegną z rannym dzieckiem na ramieniu do szpitala lub te z lekarzami, którzy klnąc na cara Rosji reanimują małą dziewczynkę, bezskutecznie. Patrzę i płaczę, a myślałem, że zawód dziennikarza obił mnie antyemocyjnym kevlarem. Od razu człowiek myśli, a gdybym tam były z Krzyśkiem? Jak mu wytłumaczyć, że na tym świecie jeden bezduszny, zakompleksiony imperator może zagrozić milionom chcących żyć w pokoju ludzi?
Chcę dzieciaka nauczyć angielskiego. W szkole coś liźnie, gry komputerowe tylko po angielsku, filmy tylko po angielsku z napisami polskimi (taki mam plan, zobaczymy). Drugi miał być hiszpański, niespełnione marzenia ojca. Ale teraz może lepszy… rosyjski, albo ukraiński? A może... ten koszmarny niemiecki, gdybyśmy się kiedyś, tak jak Ukraińcy dziś, stali narodem uchodźców i musieli uciekać na zachód, za mieszkaniem, pracą, szkołą... Odpukać!
Trzeba jednak szukać pozytywów. Do szkół pewno wróci przysposobienie obronne, oby w praktyce. Jak rozpalić ognisko, co w lesie można jeść, a czego nie zrywać, jak rozbić namiot, jak używać mapy. Niech Krzyś postrzela sobie też na strzelnicy z kałasza, niech wie, jak odróżnić Abramsa od T-90. Wolę by umiał latać Bayraktarem, niż żeby wsadzał głowę do rozgrzanego piekarnika, bo to się oglądnie i polajkuje na Facebooku.
