- Trzynaście lat temu byłaś jurorką „X-Factora”, a teraz - „The Voice Senior”. To podobne doświadczenia czy zupełnie coś innego?
- Zupełnie coś innego. Kiedy zdecydowałam się na udział w „The Voice Senior”, to myślałam, że to podobny format. I zostałam pozytywnie zaskoczona. To była całkowicie inna przygoda – spokojna, bez większych napięć, a to się rzadko w tej branży zdarza. „X-Factor” był energetyczny i mocny, tam był wyścig po sukces. To wiązało się z tym, że brali w nim udział ludzie młodzi, którzy chcieli śpiewać i zarabiać tym na życie. To były więc inne emocje. Tutaj byli ludzie w jesieni swego życia, co wiązało się ze spokojem i łagodnością.
- Musiałaś oceniać starszych od siebie uczestników. Jak się z tym czułaś?
- Ten wiek 60+ miał znaczenie. Na początku było mi z tym dziwnie, ale z upływem czasu przyzwyczaiłam się. Większość osób w programie przyszła do niego, aby spełnić swoje marzenia – odłożone kiedyś na półkę, albo takie, które poczuli już jako dojrzałe osoby. Kiedy ma się ponad 60 lat, przychodzi do człowieka życiowa mądrość, która pozwala odróżniać i przesiewać to, co ważne i wartościowe. Oni doceniali tę przygodę i widać było z odcinka na odcinek, jak rosną im skrzydła. Jeśli czekasz na realizację swojego marzenia 30 czy 40 lat i w końcu decydujesz się zrobić coś dla siebie, to musi smakować wyjątkowo. Uczestnicy przechodzący do kolejnych etapów cieszyli się z tego, bo dostawali od trenerów stempel jakości i czuli, że stają przed największą w ich życiu publicznością. A ja cieszyłam się, że mogę patrzeć na to z bliska i na tym się skupiałam.
- Był taki moment, że płakałaś na wizji. Jurorowanie w tym show to są tak mocne emocje?
- W wielu przypadkach mieliśmy takie wrażenie, że szkoda, iż tym ludziom nie otworzyły się drzwi do kariery wtedy, kiedy byli młodzi i zaczynali. Uświadomiliśmy sobie, że siedząc w fotelach trenerów tak naprawdę jesteśmy szczęściarzami. Bo to, że się tam znaleźliśmy, to nie tylko efekt naszego talentu i pracy, ale też szczęśliwych przypadków, tego, że ktoś nam podał rękę, zauważył nas i jakieś drzwi się przed nami otworzyły. Albo, że w naszym życiu nie wydarzyło się nic takiego, co odstawiło nas dłużej na boczny tor. Uczestnicy przychodzili z różnymi historiami: albo ktoś bliski się rozchorował i trzeba było opiekować się nim dzień i noc, albo mąż nie chciał, żeby żona rozwijała karierę wokalistki. Takie historie robiły na mnie duże wrażenie. Stąd te łzy.
- Jakie znalazłaś porozumienie z pozostałymi trenerami?
- Wszyscy się po prostu polubiliśmy. Z Andrzejem Piasecznym znamy się od lat i bardzo sobie cenię tę znajomość. Natomiast Roberta Janowskiego i Małgosię Ostrowską poznałam lepiej dzięki programowi. Na koniec wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że ktoś wpadł na dobry pomysł, łącząc nas ze sobą. Na początku nie wiedzieliśmy, że będzie nam razem dobrze w pracy i prywatnie. Nasze spotkania nie kończyły się na planie, jedliśmy razem obiady, spędzaliśmy wspólnie czas w przerwach. To wyglądało trochę tak, jak dawniej w Opolu, kiedy nikt się nie zamykał w garderobie, tylko wszyscy spędzali czas razem.
- W twojej drużynie znaleźli się prawie sami mężczyźni. To przypadek czy wolisz męskie głosy?
- Kilka osób na Instagramie i Facebooku pytało mnie o to samo. Chciałabym więc podkreślić, że to przecież uczestnicy nas wybierają. Ja się odwracałam w fotelu do wielu kobiet, ale one wybierały raczej Andrzeja i Roberta. Tylko jako jedna jedyna wybrała mnie Ewa Ihalainen. Bardzo się z tego cieszę, ponieważ okazała się prawdziwą perełką.
- Co cię w niej urzekło?
- Przede wszystkim głos. Ale też jej zdolności i postawa. Ona ma fajne poczucie humoru. To kobieta, która wie, co potrafi, ale jest też otwarta na naukę. A to nie zawsze idzie w parze z wiekiem. Kiedy ma się 60 lat albo więcej, to już idzie się raczej utartymi ścieżkami. Tymczasem Ewa była bardzo otwarta na podpowiedzi moje i couchów wokalnych, z którymi pracowali uczestnicy. Wszyscy mówili o tym, że Ewa jest bardzo profesjonalna, mimo tej długoletniej przerwy w śpiewaniu. W jej wypadku wynikała ona z prośby męża, który bał się o nią, że będzie jeździła po świecie i podbijała serca publiczności. Dlatego zamiast śpiewać, otworzyła... zakład pogrzebowy i kwiaciarnię. W ten sposób znalazła się z dala od muzyki na wiele lat. Kiedy wybrałam jej trudny utwór Ewy Bem „Żyj kolorowo”, ona, siedząc sobie na sofie, zaśpiewała go ot tak, lekko i bez wysiłku, jakby nie miała tej przerwy. Potem okazało się, że zrobiła w programie wielki postęp, słuchając uwag trenerów i przerabiając je w domu przed lustrem. Na każde kolejne warsztaty Ewa przychodziła ze swoją wersją piosenki. Czuć było, że ma w sobie swing. Mnie łatwo było zrozumieć jej tęsknotę do swej odłożonej na bok pasji, bo przecież sama miałam przerwę w śpiewaniu. Co prawda 8 lat, a nie 30, ale zawsze. Wybierając ją do finału wiedziałam, że bardzo dużo zrobi to dla jej głowy i umocni jej wiarę w siebie.
- Oprócz Ewy wybrałaś do finału bluesmana Mariana Riana. Co tutaj cię kierowało?
- Marian przez wiele lat śpiewał i grał na gitarze, myśląc, że jest kimś w klimatach Tadeusza Nalepy. A w trakcie programu okazało się, że ma takie pokłady wokalne, z których istnienia w ogóle sobie nie zdawał sprawy. Zaczął śpiewać w wyższych rejestrach, dzięki którym brzmiał nie jak Tadeusz Nalepa, tylko Marian Rian. Wyszedł ze swojej skorupki. Kiedy dałam mu do zaśpiewania utwory, które zupełnie nie były w stylu, do jakiego był przyzwyczajony, aż nam się z wokalnymi couchami otwierały oczy ze zdumienia. Początkowo się opierał, mówił „Nie, ja jestem bluesowy”. Ale kiedy nam śpiewał coś dla niego nowego, okazało się, że ma możliwości, o których istnieniu nie wiedział, bo nie wierzył w siebie. W efekcie widział na próbach w naszych oczach nie tylko zdziwienie, ale też zachwyt. Okazało się, że on to miał w sobie, tylko trzeba było mu to uświadomić. To były piękne momenty, w których widzieliśmy, jak taka osoba rośnie. Poza tym historia Mariana, który musiał odłożyć śpiewanie i wyjechać za chlebem do Niemiec, zrobiła na mnie wrażenie. Imał się różnych zajęć,od pracy na budowie, przez bycie kierowcą tira, ale nosił w sobie tęsknotę do muzyki. Nie zawsze było mu łatwo w życiu, ale udało mu się zachować niesamowity optymizm, który od niego bardzo mocno bije.
- A co tobie dało jurorowanie w „The Voice Senior”?
- Kiedy siedziałam na tym fotelu trenera, jeszcze bardziej doceniłam to, że mogę robić to, co robię. Tak jak wspomniałam – ja też wróciłam po kilku latach przerwy do muzyki. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że podobne przeżycia u uczestników będą mnie wzruszały. Bo przecież w naturalny sposób empatyzujemy z tymi ludźmi, którzy mają podobne doświadczenia do naszych. I faktycznie: niektóre historie uczestników robiły na mnie ogromne wrażenie. Bo w moim przypadku też wcale nie było pewne, że wrócę do koncertowania czy nagrywania. Wypadłam na wiele lat z branży i przez ten czas dużo się zmieniło. Kiedy brałam urlop macierzyński, Spotify nie działał jeszcze jak teraz, a Instagram nie był tak rozkręcony. Przez te 8 lat wydarzyło się mnóstwo rzeczy. Dlatego wcale nie było wiadomo, że znów uda mi się wrócić na rynek. Udało się jednak i „The Voice Senior” dał mi jeszcze większą radość i satysfakcję z tego, co mogę dziś robić. Po prostu zrozumiałam, że jestem szczęściarą, bo trafiłam na osoby, które ponownie otworzyły mi drzwi i podały pomocną dłoń.
- Tuż przed rozpoczęciem „The Voice Senior” wystąpiłaś na Sylwestrze z Dwójką na Stadionie Śląskim. Dawno chyba nie śpiewałaś przed tak dużą publicznością. Były duże emocje?
- Jasne. Przed takim występem zawsze jest wielka ekscytacja. Ale dzisiaj prostu się dobrze bawię takimi koncertami. Od pewnego momentu postanowiłam bowiem robić na swej muzycznej drodze wszystko to, co będzie mnie ciekawiło, co będzie mi dawało frajdę. Jeśli tylko coś będzie mi sprawiać przyjemność, to pójdę w to, czy się to komuś podoba czy nie. I okazało się, że ten sylwester dał mi wielką radość: nie tylko z przygotowania nowych wersji piosenek, ale też z tego, jak szykowałam strój. Cieszyło mnie to, że ogląda nas masa ludzi przed telewizorami i że wielki tłum bawi się przed sceną na stadionie. Poznałam Bryana Adamsa i spotkałam artystów, których lubię i z którymi długo się nie widziałam.
- Po wielu latach nieobecności, ponownie jesteś w mediach w blasku fleszy i reflektorów. Czujesz się znów jak ryba w wodzie?
- Najcudowniejszymi przeżyciami po powrocie do pracy są dla mnie koncerty i praca w studio. „The Voice Senior” był nowym wyzwaniem. To było tak, że wychodziłam z domu, zostawiałam moją rodzinę, wchodziłam do studia, tam mnie malowano i strojono, zasiadałam w fotelu – i mogłam oglądać ludzi, którzy spełniają swoje marzenia. W ten sposób pozytywnie ładowałam swoją energię i jeszcze mi za to płacili. Jak tu więc było nie czuć się fajnie? To super, że mogę robić rzeczy, które kocham, ale mogę się też z nich utrzymywać. Przecież nie każdy jest w takiej sytuacji. Nic więc dziwnego, że co niektórzy piszą na Facebooku: „Co ona się tak ciągle cieszy?”.
- Wycofałaś się z show-biznesu u szczytu swej popularności. Nie żałujesz teraz tego?
- Nie. Wszystko dzieje się po coś. Ja świadomie podjęłam tę decyzję, ponieważ zaszłam w ciążę i nie wyobrażałam sobie innego scenariusza. Wiedziałam, że muszę się schować w cień, aby skupić się na intymnej stronie mojego życia. Chciałam też po prostu być z dziećmi. To moje wejście w macierzyństwo okazało się dla mnie wyboiste. Pojawiła się depresja i komplikacje poporodowe, które wymogły operację. Musiałam się więc na nowo poskładać psychicznie i fizycznie oraz dać sobie czas, aby stanąć na nogi. Z drugiej strony to był też piękny czas z moimi dziećmi. Spędzałam z nimi, jak najwięcej czasu, bo wiem, że życie składa się z szybko umykających chwil, które trzeba łapać do kieszeni. Byłam blisko swoich maluchów w pierwszych latach ich życia – i absolutnie tego nie żałuję.
- Czego ci najbardziej brakowało ze świata muzyki w tym czasie przerwy?
- Wiedziałam, że kiedyś wrócę do śpiewania, ale fizycznie i psychicznie byłam w takim stanie, że skupiałam się tylko na tym, aby zadbać o siebie i bliskich. Próbowałam odnaleźć się w tej nowej sytuacji i nie w głowie było mi w ogóle tworzenie muzyki. Gdybym w tym całym zawirowaniu miała ciągoty i wenę do śpiewania, to chyba bym eksplodowała. To była jakaś mądrość organizmu, że w tym czasie skupił się u mnie tylko na tym, co było najważniejsze. Każdy, kto kiedyś chorował, wie że wtedy wszystko się przewartościowuje. Człowiek skupia się na tym, żeby sobie pomóc. A często jest tak, że nie może się to stać od razu, tylko trwa to trochę czasu. W moim przypadku zabrało mi to kilka lat. Dlatego nie miałam takich myśli „Jak ja tęsknię za śpiewaniem!”. Tym bardziej nie brakowało mi życia w świetle fleszy.

- Co było takim bezpośrednim impulsem, że 3 lata temu wróciłaś z nową piosenką?
- Zaopiekowanie się tematami, które były do zaopiekowania się. Przeszłam operację, która uratowała mnie od strony fizycznej i psychicznej. Nabrałam większej pewności siebie. Wiedziałam, że skoro ten problem jest zaleczony, moje ciało może skupić się na normalnym funkcjonowaniu i nie muszę zastanawiać się nad tym, jak przetrwać kolejny dzień. Byłam też na terapii i wsparto mnie farmakologicznie. Kiedy odstawiłam leki i stanęłam na nogi, mój organizm sam zaczął myśleć o tworzeniu. Najpierw zaczęłam słuchać muzyki – bo wcześniej była cisza w moim domu. Dlatego wiem, że aby realizować swoje marzenia i pasje, potrzebna jest na to przestrzeń. A czasem jej nie ma. Tak jak u niektórych uczestników „The Voice Senior”, którzy rezygnowali z kariery muzycznej po to, aby na przykład zająć się ciężko chorym bliskim. Wtedy nie jest się w stanie fizycznie i psychicznie skupić na karierze. Ten program uzmysłowił mi jaką drogę przeszłam i jak to dobrze, że w moim przypadku ta przestrzeń się znalazła i pojawiły się osoby, które mi pomogły w powrocie.
- Jak wypadło twoje pierwsze po powrocie zetknięcie ze śpiewaniem?
- To był pierwszy koncert i ogromne przeżycie. Przede wszystkim dlatego, że moi muzycy, z którymi pracowałam wcześniej, zechcieli ze mną ponownie zagrać po tak długiej przerwie. Kiedy zadzwoniłam do nich, to nie powiedzieli „O Jezu, to znowu Okupnik”, tylko bardzo pozytywnie zareagowali i dostałam od nich dużo ciepła. I kiedy znaleźliśmy się na scenie, daliśmy się tak ponieść muzyce, że kiedy zeszliśmy do garderoby, wszyscy się pytali: „Czuliście też to?”. Ja naprawdę unosiłam się kilka centymetrów nad ziemią. Do tego po raz pierwszy w życiu moje dzieci widziały mnie na scenie. One chłonęły ten koncert całymi sobą: syn siedział na kolanach taty i babci i słuchał uważnie, a córkę prowadzący ten koncert Oliwer Janiak zagadywał z moją menedżerką, żeby nie wskoczyła na scenę. Poza tym po raz pierwszy poczułam znów na tym koncercie, że mam swoje ciało. Przez doświadczenia związane z porodem i macierzyństwem ono na długo wyłączyło się. Czułam się trochę tak, jakbym miała tylko głowę. A na tym koncercie poczułam, że znów mam nogi, biodra, piersi. Muzyka uruchomiła mnie ponownie od strony fizycznej.
- Takie są twoje nowe piosenki, które wydałaś po przerwie: mocno rytmiczne, trochę chropowate, bliskie bluesowi. Z czego to wynika?
- Z tych doświadczeń, które przeszłam. Ja teraz nie chcę, żeby moja muzyka brzmiała w laboratoryjny i wycyzelowany sposób. Kiedy nagrywam wokale, robię wszystko, żeby było w nich więcej prawdy, dlatego skupiam się na emocjach i przekazie, a nie na technice. Moje doświadczenia w ostatnich latach były różne: raz radosne, raz bolesne, tak jak to bywa w życiu. Dlatego czuję, że trzeba do tych moich piosenek wrzucić trochę piachu, choćby w brzmieniu gitar czy w moim głosie. Te doświadczenia były bardzo mocne i sprawiły, że dziś chcę się wyrażać za pomocą innych dźwięków. Kiedy teraz tworzę nowe piosenki z moimi muzykami, słucham swojej intuicji.
- Jaka w takim razie będzie twoja czwarta płyta solowa?
- Chcę, aby nowe piosenki były blisko siebie w swym brzmieniu. Ale widzę, że właściwie każdy utwór będzie trochę inny. Bo te piosenki będą pokazywały, jakie zmiany zaszły we mnie, wśród bliskich mi osób i w otaczającym mnie świecie w ciągu ostatnich lat. Chcę też spełnić na tej płycie muzyczne marzenie – duet z pewnym wokalistą. I robimy to: jesteśmy w trakcie pisania wspólnego utworu. Stwierdziliśmy, że jeśli wyjdzie nam za pierwszym razem, to nagramy tę piosenkę, a jak się nie będzie kleić – to może za jakiś czas. Mam nadzieję, że uda się to zrealizować przy tej płycie.
- Zanim zniknęłaś ze sceny, miałaś wspaniałą karierę: udane płyty, kolejne przeboje, różne nagrody, występy na festiwalach, nawet zaśpiewałaś przed The Rolling Stones na Służewcu. Odchodząc na urlop macierzyński, czułaś się już artystycznie spełniona?
- Marzenia nie powinny być czymś, na co czekamy, aż się samo wydarzy, tylko powinny być planami, którym sami pomagamy się zrealizować. Dlatego cały czas mam nową listę marzeń. Oczywiście, jeśli uda mi się zrobić coś, na co miałam ochotę, to czuję satysfakcję i spełnienie. Mam jednak od razu myśl: „A teraz to bym jeszcze chciała to!”. Ta radość jest więc krótka. Kiedy patrzę na uczestników „The Voice Senior”, którzy czekali na spełnienie swych marzeń wiele lat, to wydaje mi się, że trzeba się starać realizować po kolei plany. Wtedy satysfakcję daje nie samo spełnienie, ale droga prowadząca do niego. Jeszcze dwa lata temu nie grałam koncertów, nie byłam na festiwalach, nie zasiadałam w fotelu trenerki „The Voice Senior”. Dlatego ostatnie miesiące dały mi poczucie, że idę w dobrym kierunku, aby realizować swe główne marzenie – granie koncertów i tworzenie muzyki. Bez wsparcia wytwórni czy telewizji, ciężej byłoby mi je spełniać po tak długiej przerwie. Jestem więc teraz cały czas w procesie realizowania swoich marzeń o życiu w muzyce.
- Jak oceniasz swe dotychczasowe trzy płyty?
- Bardzo lubię pierwszą „On My Own”, bo była pierwszym moim solowym albumem. Pamiętam, że wiązała się z wielkimi emocjami. Po odejściu z Blue Cafe musiałam współpracować z nowymi muzykami. Z jednej strony bardzo tego chciałam, a z drugiej – miałam w sobie dużo lęku i niepewności. Zastanawiałam się czy dam radę i podołam. Kiedy album został już nagrany, to czułam ogromną radość. „Spider’s Web” kojarzy mi się z kolei z bardzo zwariowanym okresem mojego życia. Nagrywałam ten materiał w Londynie i sama podejmowałam wszystkie decyzje. Wiedziałam, że ja wybieram i na mnie spoczywa odpowiedzialność. W efekcie stałam się pewniejsza w relacjach z kimś, kogo wcześniej nie znałam. Pojechałam do obcego kraju i pracowałam z nieznanymi muzykami. Nie byłam tam gwiazdą. Przy tym albumie byli zaangażowani sami mężczyźni i to starsi ode mnie. Czułam więc, że w jakimś sensie walczę o siebie. Musiałam sobie sama wydeptać swoje poletko. Stawiać granice i mówić: „To chcę, a tego nie chcę”. To było więc od strony psychologicznej dużym wyzwaniem. Natomiast „Bliznę” napisaliśmy z Michałem Przytułą, który siedział w muzyce elektronicznej. Ten okres był dla mnie związany z wychodzeniem ze swojej strefy komfortu. Stąd ta płyta jest zupełnie inna, ja tam zupełnie inaczej śpiewam. Potrzebowałam innych bodźców i innej muzyki – stąd właśnie tak dużo na tej płycie elektroniki, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych płyt, które są zdominowane przez „żywe” instrumenty.
- Z których płyt dzisiaj grasz najwięcej utworów?
- Właściwie z każdej. Ale najwięcej ze „Spider’s Web”, trochę z „On My Own”. To zależy od okazji – jeśli są kameralne koncerty, to sięgamy po inne utwory, a jeżeli plenery – to po inne.
- Może nie jesteś z tego zadowolona, ale wiele osób wciąż pamięta cię jako wokalistkę Blue Cafe. Ty sama wracasz do tamtego czasu niechętnie?
- Ja się w ogóle nie dziwię, że wielu ludziom kojarzę się z przebojami Blue Cafe, bo wtedy wręcz wypadaliśmy z lodówki. Szczególnie pamiętają to ci, którzy są w podobnym wieku do mojego. Te utwory mocno utkwiły im w pamięci. Dlatego grywam te piosenki, choć na nowo zaaranżowane w wersjach, które są spójne z resztą materiału. Tak zaczynała się moja droga muzyczna i w zespole uczyłam się wielu rzeczy związanych ze sceną i z kontaktem z publicznością. Dlatego absolutnie nie obrażam się i doceniam ten czas, bo on mnie ukształtował i wypuścił w szeroki świat. To był ważny stempel na mojej muzycznej ścieżce.
- Mimo, że jesteś już długo w show-biznesie, trzymasz swoje życie prywatne z dala od mediów. Skąd taka taktyka?
- To naturalne i pasuje do mnie. Raz tylko opowiedziałam o prywatnym życiu, kiedy wróciłam do śpiewania. Zależało mi po prostu, żeby pokazać, że macierzyństwo to nie tylko różowe barwy. Rozmawiając z innymi kobietami, zrozumiałam bowiem, że warto powiedzieć o jego ciemnych stronach, aby inne dziewczyny, które je planują, łatwiej sobie potem z nimi poradziły. Może gdybym ja usłyszała od innej kobiety, że może być tak i tak, nie byłabym taka zagubiona, jaka byłam przez pewien czas. To był jedyny moment, kiedy odsłoniłam trochę swej prywatności. Poza tym, chcę zachować ten fragment życia dla siebie.
- Zapytam jednak: dobrze mieć męża spoza show-biznesu?
- Wydaje mi się, że to nie ma znaczenia. Ważniejsze jest to, czy jest między ludźmi nić porozumienia. A jaki zawód wykonują? To chyba nie jest aż tak ważne.
- Twoje dzieciaki były trzy lata temu na twoim pierwszym koncercie. Dzisiaj nadal kibicują twym muzycznym poczynaniom?
- Bardzo szybko zapamiętują słowa i melodie moich piosenek. Nawet jeśli nie puszczam ich im intencjonalnie. Wystarczy, że coś usłyszą, będąc w drugim pokoju, nagle dzień później nucą mi tę melodię. „Jakim cudem?” – myślę wtedy. To bardzo miłe. Zresztą podobnie, kiedy dzieciaki z klasy mojej córki, albo dzieci znajomych, śpiewają mi mój utwór. Robią sobie występy i wołają: „Ciociu, ciociu, posłuchaj!”. To bardzo miłe. Moje dzieci są też do bólu szczere. Kiedy słyszą jakąś nową wersję mojej piosenki, mówią czasem: „To nam się nie podoba. Tamta była fajniejsza” albo „Melodia fajna, ale podkład nie za bardzo”. Najgorzej jest z moimi wyjazdami. Matylda i Tymon najbardziej by byli zadowoleni, gdybym dawała koncerty przez komputer z domu. Byłam z nimi w domu przez tak długi czas, że trudno im się przyzwyczaić do moich wyjazdów. Zdaję sobie jednak sprawę, że takie odpępowienie od mamy, jest dla ich dalszego rozwoju korzystne.