Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tibor Halilović (Wisła Kraków): Jak coś się obiecuje, trzeba tego dotrzymać. Nie jesteśmy dziećmi [ROZMOWA]

Justyna Krupa
Tibor Halilović podczas meczu Wisły Kraków z Lechem Poznań
Tibor Halilović podczas meczu Wisły Kraków z Lechem Poznań Anna Kaczmarz / Dziennik Polski / Polska Press
- Powiedzieliśmy sobie, że nie chcemy pozwolić Wiśle na spadek do czwartej ligi – wyznaje Tibor Halilović, chorwacki piłkarz „Białej Gwiazdy”.

- Koniec roku był dla drużyny Wisły jak wyjęty z koszmaru. Brak wypłat od miesięcy, niepewność jutra, tego, czy klub nie upadnie. Jak wy się w tym wszystkim odnajdywaliście?
- Trzeba było znaleźć motywację w samym graniu w piłkę, po prostu. Generalnie, łatwiej o motywację gdy grasz regularnie. Dzięki dobrej grze można zyskać uznanie zarówno twojego klubu, jak i ewentualnie innych zespołów, można się pokazać. Ja przynajmniej zawsze w ten sposób się motywowałem – chciałem pokazać wszystkim jak najlepiej swoje umiejętności. Jasne, sytuacja w klubie była ciężka, ale ja jej nie jestem w stanie zmienić. Myślałem sobie więc, że jedyne, co jestem w stanie zrobić, to lepiej grać. Choć mam oczywiście nadzieję, że teraz już będzie OK.

- Pan akurat długo nie mógł liczyć na regularną grę, ze względu na kontuzje. W pewnym momencie zastanawialiśmy się, gdzie podział się ten efektownie grający Tibor Halilović z rundy wiosennej.

- Niestety miałem zły start tego sezonu, przez kontuzję barku. Potem zaczęły się te kłopoty z wypłatami, ale wtedy nawet za dużo o tym nie myślałem. Starałem się przede wszystkim wrócić do formy po urazie. W pewnym momencie już było nieźle, zacząłem mieć nadzieję na powrót do pierwszej „jedenastki”. Wtedy jednak złapałem kolejny uraz. Znów wypadłem na cztery tygodnie. To nie było łatwe, po powrocie musiałem na nowo się odnaleźć na boisku. Winiłem się za to, że nie pokazuję tyle, co na wiosnę. Wiem, że to tak naprawdę może połowa mojego potencjału, że stać mnie na więcej.

- Udało Wam się zakończyć ten rok na 8. miejscu w tabeli, co jest sukcesem biorąc pod uwagę burzę organizacyjną w klubie i wokół niego. Gdyby ktoś inny, niż Maciej Stolarczyk prowadził ten zespół, to czy w ogóle ta drużyna dotrwałaby do tego momentu w całości?

- To trener Stolarczyk stworzył naszego „ducha drużyny”. Kiedy było naprawdę ciężko, potrafił podnieść morale zespołu, choć szczegóły niech zostaną tajemnicą szatni. Kiedy w pewnym momencie przegraliśmy dwa wyjazdowe mecze z rzędu, wszyscy zaczęli mówić, że to przez brak pieniędzy. Mówiono i pisano, że morale nam siadło i dlatego przegrywamy. A to nie o to chodziło tak naprawdę. Jagiellonia czy Legia też przegrają czasem mecz czy dwa, ale nikt tam nie szuka pozaboiskowych przyczyn. Jednoczyło nas to, że doskonale wiedzieliśmy, że w drużynie nie ma nikogo, kto by nie chciał walczyć na sto procent. Nie było nikogo, o kim można byłoby pomyśleć: o, ten to nie gra skoncentrowany, nie chce tu być. Myślę, że między nami wszystkimi wytworzyła się naprawdę świetna relacja. To była w dużej mierze zasługa trenera, który zawsze potrafił „napompować” tę atmosferę.

Problemem było czasem to, że zapewniano nas, że niektóre należności zostaną zapłacone, a potem nie dotrzymywano tych słów.

- Każdy z was ma jednak swoją granicę cierpliwości, dla niektórych ta granica już pewnie została przekroczona.- Oczywiście. Przy czym ja mogę mówić tylko o własnym doświadczeniu. Osobiście miałem okres, gdy byłem zły i sfrustrowany, ale nawet nie tyle z powodu braku pieniędzy, ale z powodu powracających problemów z kontuzjami i brakiem gry. Na pewno jednak trudniej było tym zawodnikom, którzy mają na utrzymaniu rodziny, dzieci. Problemem było czasem to, że zapewniano nas, iż niektóre należności zostaną zapłacone, a potem nie dotrzymywano tych słów. I wtedy morale idzie w dół, bo jeżeli coś obiecujesz, to trzeba tego dotrzymać. Nie jesteśmy dziećmi. Jesteśmy poważnymi ludźmi. Jasne, raz może się coś takiego zdarzyć. Ale gdy dwa, trzy razy składasz pewne deklaracje, mówisz, że na pewno - a potem nic się nie dzieje... Z pewnością zbliżyliśmy się więc do granicy tej wytrzymałości i cierpliwości. Mam nadzieję, że teraz z nowymi właścicielami sytuacja się uspokoi.

- W tym przedświątecznym tygodniu atmosfera w klubie była chyba i tak lepsza, niż w momencie, gdy jechaliście na ostatni wyjazd do Płocka, a zewsząd słychać było głosy, że to koniec Wisły Kraków w ekstraklasie?

- Przed tamtym meczem w Płocku pisano, że to już koniec, gdy okazało się, że polscy biznesmeni nie zainwestują w klub. Wszyscy byli więc w fatalnych nastrojach. Powiedzieliśmy sobie, że pokażemy wszystkim, że ten zespół zasługuje na grę w ekstraklasie, że nie chcemy pozwolić Wiśle na spadek do czwartej ligi. My jesteśmy chłopakami, którzy chcą walczyć o najwyższe cele i nie mamy ochoty z powodu czyichś błędów szukać innych klubów i patrzeć na spadek klubu do czwartej ligi. To był ważny moment dla tej drużyny, bardzo ważne zwycięstwo. Podniosło nas to na duchu. Teraz jest już lepiej, bo wiemy, że pewne dokumenty dotyczące zmian właścicielskich zostały już podpisane. Najgorsze było bowiem to czekanie, gdy nic nie możesz zrobić. Taka bezsilność. Można się wtedy tylko próbować skoncentrować na futbolu.

- Skąd Pan, jako zagraniczny zawodnik, czerpał motywację do tego, by starać się w kolejnych spotkaniach, skoro graliście bez wynagrodzenia?

- Jestem młodym graczem i nie chcę być obciążony poczuciem, że mój klub spadł z ligi, a ja nie zrobiłem wszystkiego, co mogłem, by temu zapobiec. Chciałbym móc tu grać regularnie i osiągnąć coś z Wisłą, bo swoją wartość jako piłkarz udowadniasz ciągnąć swój zespół w górę. Taka jest moja motywacja.

Ciąg dalszy na następnej stronie

- Jako dyplomowany dziennikarz, pewnie wziął się Pan za szukanie w wyszukiwarce internetowej dodatkowych informacji o nowych właścicielach.

- Jasne, natychmiast zerknąłem do internetu, poczytałem trochę tekstów w polskich mediach. Czasem musiałem posłużyć się translatorem, ale większość treści zrozumiałem. Tyle tylko, że wtedy nie wiedziałem, czy wszystko to jest aby prawdą. Dziennikarze też popełniają błędy. Najważniejsze informacje zawsze dostajemy od trenera Stolarczyka. On nie ma przed nami nigdy nic do ukrycia. Wierzę jemu i Arkowi Głowackiemu, to od nich czerpaliśmy wiedzę w tym temacie. Zobaczymy więc, co pokaże przyszłość. Nie chcę za dużo o tym myśleć, wolę się skoncentrować na swojej robocie. Mam nadzieję, że sprawa zmian właścicielskich zakończy się już niebawem.

- Decyzje odnośnie swojej przyszłości będzie Pan podejmował z początkiem nowego roku? Wtedy powinno być już jasne, czy w końcu dostaniecie zaległe pieniądze.

- Mój kontrakt wygasa z końcem sezonu, ale jest w nim zawarta opcja przedłużenia o dwa lata. Na pewno więc trzeba będzie w niedługiej przyszłości usiąść i porozmawiać z nowymi władzami, co dalej. Gdy wrócimy po przerwie świątecznej, wszystko będzie już bardziej klarowne.

Najtrudniejsza dla wszystkich była ta sinusoida: zapłacimy, nie zapłacimy, mamy nowych właścicieli, nie mamy…


- Jak sobie Pan radził przez te pół roku bez wypłat? Jest Pan młodym graczem, nie zdążył Pan się jeszcze dorobić na piłce, więc mogło nie być łatwo. Ktoś pomagał?

- Nie, nie lubię pożyczać pieniędzy. Przez pierwsze pół roku zarabiałem normalnie, a nie jestem chłopakiem, który dużo wydaje, albo wydaje na jakieś głupie rzeczy. Jasne, brak pieniędzy był problemem, ale uważam się za dość rozsądnego faceta. Jak zorientowałem się, że opóźnienia sięgają już dwóch - trzech miesięcy, to przestałem po prostu wydawać pieniądze na rzeczy, których szczególnie nie potrzebuję. Oczywiście co miesiąc masz pewne wydatki, na samochód czy mieszkanie. Ale jakoś sobie człowiek radził. Największe wsparcie miałem od mojej dziewczyny i rodziny. Znali moją sytuację. W najgorszym nastroju byłem jak zmagałem się z kontuzją, ale moja dziewczyna często tu bywa, bo kocha Kraków, więc mnie wspierała. Takiej pomocy potrzebowałem – nie wsparcia finansowego, tylko mentalnego.

- Ten czas to rzeczywiście był dla was psychiczny „rollercoaster”. Niektórzy mówią, że o tym, co działo się wokół Wisły trzeba byłoby nakręcić jakiś serial, tylko pytanie pod jakim tytułem? Bo zwrotów akcji było sporo: raz bliżej upadku klubu, potem wieści o ratunku, to znowu wątpliwości, czy ten ratunek jest aby prawdziwy…

- Najtrudniejsza dla wszystkich była ta sinusoida: zapłacimy, nie zapłacimy, mamy nowych właścicieli, nie mamy… Nie było to wszystko przejrzyste. Dużo rzeczy się działo, człowiek nie wiedział, na czym stoi. W takiej sytuacji łatwiej nawet jest być obcokrajowcem, bo nie czytasz tyle artykułów w mediach. Gorzej mają polscy koledzy, którzy raz czytali, że będzie to, a za chwilę coś zupełnie odwrotnego. Trudniej się wtedy skoncentrować. Ja zaglądałem do sieci czy gazety dopiero, kiedy Polacy dawali sygnał, że trzeba coś przeczytać. W sumie racja, że to wszystko, co działo się przez ostatnie pół roku układa się w fascynującą historię, ale mam nadzieję, że na końcu jednak będzie happy end.

- Jakby wasi kibice mieli wymyślać tytuł tego serialu, to może nazwaliby go „Waleczne serca”, bo byli pod wrażeniem waszej postawy. Pokazali to witając was w środku nocy po porażce, czy oprawami na meczach.

- To fakt. Muszę przyznać, że to było świetne ze strony kibiców, że doceniali to, co robimy. To, że graliśmy po prostu dla… dla samej radości z piłki nożnej. Kiedyś, gdy poszedłem na miasto do knajpy i coś zamówiłem, to na moim talerzu zobaczyłem napis „Dziękujemy za wszystko”. To super uczucie, że zewsząd słyszysz wyrazy uznania za to, że walczysz. To była dla nas wielka motywacja.

- Krótkie wakacje, jakie was czekają, spędzi Pan w Zagrzebiu?

- Na pewno część tak. Sylwestra mam spędzać w Londynie, bo moja dziewczyna kupiła mi bilety jako prezent, żeby uczcić mój licencjat z dziennikarstwa. To jeszcze było zanim sytuacja tutaj stała się już mocno niewesoła. Ale w porządku, polecimy i przynajmniej odetnę się trochę od tego wszystkiego i odpocznę. Tym bardziej, że w ostatnich latach było tak, że gdy tylko miałem trochę przerwy od piłki, to z kolei miałem egzaminy na studiach. W efekcie od paru lat nawet nie pojechałem na żaden dłuższy wyjazd w trakcie wakacji. Jestem z Chorwacji, a nawet nie miałem czasu przejechać się nad Adriatyk!

- Teraz, jak już Pan skończył dziennikarskie studia, to może czas na jakiś własny program na Youtube, albo…

- Albo bloga założę.
- Jeśli z wiadomościami o tym, co się dzieje z Wisłą, to na pewno miałby dużą liczbę odsłon. Popularność gwarantowana.

- Blog pisany przez „wtyczkę” w szatni, to by było coś. A tak serio, to ja nawet konta na Instagramie nie prowadzę, to nie dla mnie.

Rozmawiała Justyna Krupa

Sportowy24.pl w Małopolsce

DZIEJE SIĘ W SPORCIE - KONIECZNIE SPRAWDŹ:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Tibor Halilović (Wisła Kraków): Jak coś się obiecuje, trzeba tego dotrzymać. Nie jesteśmy dziećmi [ROZMOWA] - Dziennik Polski

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska