- Kiedyś powiedział pan w jednym z wywiadów: „Dużo pracuję, bo to lubię”. Jaki był dla pana ten miniony rok pod tym względem?
- Nie lubię pytań, zaczynających się od słów „Kiedyś powiedział pan”, bo boję się, że zaraz będę musiał odszczekiwać to, co powiedziałem. (śmiech) Ale w tym przypadku nie muszę tego robić. Nadal lubię pracować i dlatego dużo pracuję. Miniony rok był chyba najbardziej zapracowanym rokiem w moim życiu. Ten rozwój następował na wszystkich polach: zmieniło mi się myślenie o życiu, wziąłem udział w wielu ciekawych projektach, a na dodatek powiększyła mi się rodzina. Było więc intensywnie, ale nie odczuwałem tego, że jestem wypluty czy wypompowany. Z tego wnoszę, że praca nadal mi służy.
- Nowy rok zaczyna pan mocnym akcentem – świetną rolą w serialu „Czarne stokrotki”. To nowość w polskiej telewizji, czyli połączenie kryminału z czymś w rodzaju science-fiction. Właśnie ta formułą była magnesem, który przyciągnął pana do tej produkcji?
- Niewątpliwie tak. Uwielbiam rozwijać się zawodowo, więc ciągle szukam nowych wyzwań. Ten rozwój następuje bowiem tylko wtedy, kiedy wchodzi się na nieznany teren, a nie robi tego, co już było. Nasz rynek nie jest zbyt bogaty w gatunki filmowe. Kiedy się więc na nim pojawia coś innego i nowego, to chce się w tym wziąć udział. Po przeczytaniu scenariusza „Czarnych stokrotek” uznałem, że ma on potencjał do tego, bym mógł spróbować czegoś nowego. Lubię też pracować z kimś, z kim wcześniej tego nie robiłem. Tak było tutaj z reżyserem Mariuszem Palejem. To zawsze może być ciekawa przygoda, a ja lubię w tym zawodzie ryzykować. Kiedy zobaczyłem listę obsadową, ucieszyłem się, że wielu cenionych przeze mnie aktorów pomyślało podobnie.
- Ma pan już w swoim dorobku kilka ról policjantów i żołnierzy. Co sprawiło, że zdecydował się pan ponownie zostać policjantem?
- Śmiałem się kiedyś, że jeśli chodzi o służby mundurowe, to zawsze gram co najmniej oficerów. Z czego to wynika? Pewnie z mojej urody. Tutaj też jestem śledczym, a nie zwykłym krawężnikiem. Mam jednak poczucie, że Majcher to człowiek, któremu się już nie chce. On chętnie przeszedłby na wcześniejszą emeryturę, którą oferuje państwo i zamieszkałby samotnie w swoim domu. Nic już go nie kręci, jest już wypalony. To mi dało ciekawą przestrzeń do zagrania. Majcher początkowo najchętniej chciałby, żeby sprawa, którą dostaje na początku serialu jego wydział, po prostu sama się rozwiązała.
- To nie jest krystalicznie czysta postać. Lubi się pan wcielać w takich niejednoznacznych moralnie bohaterów?
- Czy Majcher jest moralnie niejednoznaczny? Można o tym dyskutować. Na pewno ma dość policyjnej roboty. I on tym emanuje. Do tej pory, kiedy grałem policjantów, to choć byli oni prywatnie połamani, w pracy byli profesjonalistami. Na pewno chcieli rozwiązać zadaną im zagadkę i stanąć na wysokości zadania. A tu jest inaczej: postanowiliśmy z reżyserem stworzyć postać, która nie dość, że nie ma życia prywatnego, to jeszcze w pracy już jej się nic nie chce. Nie ma w nim żadnego profesjonalizmu, tylko raczej przysłowiowy tumiwisizm. Niespodziewanie jednak sprawa, którą dostaje, zaczyna go budzić i wciągać. Wtedy objawia się nam namiastka Majchra, jakim był kiedyś, a którego nie mieliśmy okazji poznać. I okazuje się, że kiedyś i on miał w sobie pasję.
- Taka przemiana postaci to chyba wyjątkowo łakomy kąsek dla aktora.
- Wbrew temu, co niektórzy moi koledzy po fachu mówią w wywiadach, rzadko się zdarza, by aktor mógł coś ciekawego zbudować na planie, jeśli nie ma tego w scenariuszu. Aktorzy lubią sobie przypisywać wszelkie zasługi w stworzeniu ciekawej postaci. Najczęściej jednak jest tak, że jeśli grasz coś wbrew temu materiałowi, który dostałeś, jest to po prostu słabe, żenujące i kłamliwe. Żeby to było prawdziwe, w materiale scenariuszowym musi być dużo ciekawych rzeczy. I tak było z Majchrem. Już w scenariuszu dostałem taki materiał, który pozwolił mi rozwinąć tę postać w fajnym kierunku.
- Majcher to drugoplanowa, ale bardzo wyrazista rola. Aż żal, że nie ma pana więcej na ekranie. Takie role to pana specjalność?
- Wolę zostawić widza z niedosytem niż przejedzonego. (śmiech) Już po którejś roli słyszę, że trochę szkoda, iż nie ma mnie więcej. Wtedy mówię, że przecież taki był scenariusz i tej postaci jest dokładnie tyle, ile miało być. To nie jest mój wybór, że nagle mówię: „Ja was zostawię w niedosycie. I już nie zagram ostatnich piętnastu scen”. Ta postać była już tak napisana przez scenarzystę, ja ją tylko wziąłem na warsztat i sprawiłem, że się ją lubi lub jest na tyle ciekawa, że się na nią czeka. Widać mam taką umiejętność, że potrafię zbudować lubianego bohatera. Bardziej jednak liczy się dla mnie to, żeby był prawdziwy i prawdopodobny.
- Co pomaga panu uzyskać taki efekt?
- Jestem człowiekiem z małej miejscowości i mam duży zmysł obserwacji. To atut, który jest bardzo potrzebny do zawodu, który uprawiam. Dlatego zawsze szukam bohaterów, w których się wcielam, po prostu na ulicy. Nigdy to nie jest jedna postać, a raczej zlepek kilku różnych ludzi, których mijam. Dzięki temu, że buduję takiego bohatera z tego, co kiedyś widziałem, to potem widz go lubi, bo sam prawdopodobnie gdzieś takie osoby poznał. Tu też tak jest: tego Majchra można zobaczyć w swoim ojcu, wujku czy nauczycielu. Dlatego takie postacie są lubiane i kiedy ich dużo nie ma na ekranie, to się za nimi trochę tęskni. Ale jak powiedziałem – lubię zostawić publiczność z niedosytem. Majcher wydaje się być zbudowany w idealnych proporcjach, dlatego ludzie są jego głodni i chcą go więcej. To wszystko jest jednak po coś i jest grane pod konkretną puentę. Nie będę jednak spoilerował.
- Kiedyś zadeklarował pan: „Żadna postać grana przez aktora, nie jest od niego bardzo daleka”. Jak jest w przypadku pana i Majchra?
- Trzeba to zdanie trochę rozbudować, bo może być opacznie zrozumiane. Pytanie w rodzaju „Jak daleko od pana jest ten bohater”, jest pułapką dla aktora. Moi koledzy po fachu najczęściej odpowiadają: „On jest tak fascynujący, bo bardzo daleko ode mnie”. Tymczasem ja uważam dokładnie na odwrót. Przecież wszystkich bohaterów gram sobą: swoim ciałem i swoją emocjonalnością. Są oni zbudowani z mojej wrażliwości i moich doświadczeń. Dlatego wydaje mi się niemożliwe stworzyć bohatera, który nie jest mną do jakiegoś stopnia. Z tym, że ja jestem znacznie bogatszy wewnętrznie od tej postaci, w którą się wcielam. Posiadam w sobie ich kilkanaście: dobrych, złych, szczęśliwych i połamanych. Wszystkie te osoby we mnie są - i na potrzeby zagrania na przykład kogoś złego, biorę swoje najgorsze cechy charakteru, a ograniczam wszystkie, które są dobre i miłe. I wtedy rodzi się bohater, który jest inny ode mnie, ale jest też częścią mnie. Majcher również jest stworzony z części mnie, przez co jest mi bliski w jakimś stopniu. Natomiast, kiedy spytałbym mojej żony czy Majcher to ja, na pewno odpowiedziałaby, że nie. (śmiech)
- Majcher rywalizuje z innym policjantem z wydziału – Rafałem. To sprowokowało aktorski pojedynek pana z grającym go Dawidem Ogrodnikiem?
- To z Hollywood przyszły do nas legendy o tym, że aktor potrafi sterroryzować cały plan filmowy, tylko po to, żeby lepiej zagrać jakiegoś świra czy złola. Jest w tym dużo prawdy i są to wielkie nazwiska: sam słyszałem, że tak potrafi zrobić Vincent Gallo czy Christian Bale. Ale ja uważam, że to pieprzone amatorstwo. Dla mnie to jest opaczne interpretowanie Stanisławskiego. Jestem zawodowym aktorem i posiadam talent i umiejętności do wykonywania swej pracy. Przypomina ona trochę pracę murarza, który układa z różnych cegieł jakąś wzorzystą mozaikę. Muszę więc posiadać znajomość pewnych technik, które powinienem opanować. I potem na potrzeby różnych ról wykorzystuję te swoje umiejętności. Jeśli się tego nie ma, aktor staje się zwykłym chamem, który zatruwa atmosferę na planie innym ludziom. I takim osobom polecam przede wszystkim wizytę u psychologa.
- Czyli między panem a Dawidem Ogrodnikiem nie było złej energii?
- Znam Dawida od czasów szkoły teatralnej. Był dwa lata niżej ode mnie. Zagraliśmy razem u początków naszych karier w filmie „Jesteś bogiem” i przegadaliśmy wiele godzin na temat aktorstwa. Mieliśmy wtedy wiele różnic w podejściu do zawodu. Nie wiem jak jest dzisiaj, ale szanujemy się wzajemnie. I dlatego, choć uznaliśmy, że ciekawe będzie skonfliktowanie naszych bohaterów, nie było między nami żadnej rywalizacji. Rafał chce rozwiązać sprawę, a Majcher jest trochę takim kamieniem w bucie czy pyłkiem w oku, który drażni. I ja go chciałem tak zbudować. Ale to nie była żadna „Gorączka” i spotkanie Pacino z De Niro, tylko zwykłe mijanie się na planie serialu dwóch aktorów, którzy znają się i lubią. Nie musieliśmy wprowadzać na plan żadnej chorej zawiści, tylko po to, aby zagrać konflikt między naszymi bohaterami. Jesteśmy profesjonalistami i daliśmy sobie radę bez tego.
- „Czarne stokrotki” zostały zrealizowane z dużym rozmachem. Kręciliście nawet pod ziemią w starych kopalniach na Dolnym Śląsku. To te zdjęcia były najtrudniejsze?
- „Czarne stokrotki” to tak, jak mówiliśmy nowy gatunek w polskim kinie – thriller mystery. Mamy więc tutaj połączenie kryminału z mroczną atmosferą i ponadnaturalnymi wydarzeniami rodem z horroru. I dużą rolę w jej wykreowaniu odgrywają właśnie plenery Wałbrzycha i Dolnego Śląska. Okazało się, że Polska posiada takie tajemnicze przestrzenie – choćby te dawne sztolnie, które kryją przecież legendarny „Złoty Pociąg”. Nasza ekipa dostała odpowiednie pozwolenia i kręciliśmy pod ziemią. Było akurat gorące lato i przychodziliśmy wszyscy na plan w krótkich spodenkach. Kiedy kazano nam ubierać górnicze kombinezony, myśleliśmy, że się ugotujemy, a potem wychodziliśmy z tych tuneli aż trzęsąc się z zimna. Mieliśmy oczywiście zabezpieczony plan, ale co chwilę trafialiśmy na jakieś korytarze, w które nie wolno było nam wchodzić, bo groziło to zawaleniem stropu. Polecam wszystkim wycieczkę do tych miejsc, bo jest tam bardzo ciekawie. Było kilka trudnych zdjęć – ale ja mam duże doświadczenie i nie podchodzę do pracy, zastanawiając się czy coś jest trudne czy nie, tylko jak do zadania, które po prostu trzeba wykonać. A teraz z perspektywy czasu mam tylko dobre wspomnienia z tego planu, bo taki mam charakter, że wspominam wyłącznie pozytywne rzeczy.
- Pochodzi pan z małej wsi pod Gdańskiem. Aktorstwo było dla pana sposobem na wyrwanie się w szeroki świat?
- Od małego wiedziałem, że wyjadę z mojej rodzinnej miejscowości, bo mnie zawsze nosiło. Wydawała mi się po prostu za mała. Dlatego marzyłem, żeby zamieszkać w dużym mieście. I pewnie tak by się stało, bez względu na to, jaki zawód bym wybrał. Na samym początku na pewno nie było to aktorstwo. Jako młody człowiek miałem wiele pomysłów na siebie. Co ciekawe – chciałem być też oficerem policji i myślałem o szkole w Szczytnie. Oczywiście większość chłopaków ma takie pomysły. Było to po fazie, w której chciałem zostać superbohaterem. I to właśnie z tych marzeń wyszedł ten policjant. Ostatecznie okazało się jednak, że kiedy się słucha hip-hopu, to policja nie ma wysokich notowań, więc wyszło mi to z głowy. W liceum byłem w klasie mat-fiz, więc wydawało mi się, że może zostanę nauczycielem albo inżynierem. Wszystko to było po prostu poszukiwaniem siebie.
- To skąd się wzięło to aktorstwo?
- Przez wiele lat tworzyłem z kolegami amatorski teatr. Zaczęło się jeszcze w podstawówce, gdzie spotkałem nauczyciela historii, który stał się właściwie moim drugim ojcem. Dawał mi książki i płyty, pokazał sztukę. Stachu Szulist. Nasza znajomość nadal trwa i jest dla mnie niesamowitą inspiracją. On prowadził ten nasz teatr. Dzięki temu miałem drugie życie. Z jednej strony matma, z drugiej – aktorstwo. Uwielbiałem też sporty, grałem w piłkę, nicponiowałem z kumplami, ale jednocześnie uczyłem się różnych tekstów i miałem kontakt ze sztuką. W związku z tym, kiedy przyszła matura, Stach zasugerował, żebym złożył papiery również do szkół teatralnych. Tak też zrobiłem.
- Rodzice byli zadowoleni?
- W domu powiedziałem, że jadę na oblewanie matury, a tak naprawdę pojechałem na tydzień na egzaminy do Warszawy i Krakowa. Ja mam takie podejście, że jeśli coś nie jest pewne, to lepiej o tym głośno nie mówić. Ale nie po to, żeby nie zapeszać, ale żeby nie trzeba było tego wszystkiego odwoływać. Jakbym się nie dostał do szkoły, to rodzice myśleliby, że byłem na wyjeździe pomaturalnym. Ale się dostałem – najpierw do Warszawy. Pojechałem więc i powiedziałem mamie. A ona myślała, że na politechnikę. Tymczasem ja wyskakuję, że do szkoły teatralnej. Była więc zaskoczona i trawiła to przez pół dnia milczeniem. Na koniec powiedziała: „Dobrze, jakoś damy radę”. Kiedy już zaakceptowała mój wyjazd do Warszawy, okazało się, że dostałem się też do Krakowa. I ponieważ bardziej mi się podobało w Krakowie, to wybrałem tę akademię. A ona: „Boże, to jeszcze dalej od domu”. Tymczasem to też był jeden z powodów tego wyboru – chciałem wyjechać właśnie jak najdalej od domu.
- Krakowska szkoła podsyciła pana apetyt na aktorstwo?
- Kiedy przyjechałem do Krakowa, to nie widziałem nic o tym zawodzie. Tymczasem miałem na roku mnóstwo osób, które już było po jakimś studium aktorskim, jak L’Art Studio czy Spot, dzięki którym było im bliżej do tego, co potem mieli się uczyć w akademii. Niektórzy marzyli też o aktorstwie od dziecka. Na etapie, kiedy ja chciałem być Batmanem, oni już widzieli siebie w teatrze czy w filmie i ustawiali sobie życie pod to, chodząc na taniec czy ucząc się śpiewu. Tymczasem ja byłem tylko dwa razy w teatrze zanim zdałem do Krakowa. Dlatego ten pierwszy rok szeroko otworzył mi oczy na to, co to w ogóle jest za świat. W krótkim czasie znalazłem w szkole dwóch moich wielkich przyjaciół: Filipa Perkowskiego, który dziś gra w Starym Teatrze w Krakowie oraz Piotra Domalewskiego, który został cenionym reżyserem. Stworzyliśmy taki triumwirat i tłumaczyliśmy sobie tę sztukę na nasze. (śmiech) I wtedy się zakochałem w aktorstwie. Stwierdziłem, że to jest moje miejsce. Znalazłem wreszcie to, czego całe życie szukałem. Dlatego praktycznie nie wychodziłem ze szkoły przez cztery lata. Miałem mnóstwo dodatkowych zajęć, od samego rana do późnej nocy. Dzięki temu zdobyłem dużo umiejętności.
- Krakowska szkoła przygotowuje do pracy w teatrze. Po dyplomie dostał pan etat w łódzkiej scenie, ale też od razu mocno wszedł w film. Jak to się stało?
- Film nie był wtedy moim marzeniem. Dlatego nie złożyłem papierów do łódzkiej filmówki, tylko do warszawskiej i krakowskiej akademii teatralnej. Nie widziałem wówczas w ogóle dla siebie miejsca w kinie. Uważałem, że się nie nadaję do filmu i będę grał w teatrze. Taki miałem plan. Na casting do „Chrztu”, który otworzył mi drogę do filmowej kariery, trafiłem przez przypadek. Moja koleżanka została nań zaproszona i zasugerowano jej, żeby wzięła ze sobą chłopaka ze zdjęcia w dyplomie. I tym chłopakiem byłem ja. Przygotowaliśmy razem scenę i po trzech miesiącach dalszych prób, finalnie wygrałem ten casting. W efekcie zagrałem w „Chrzcie”, za który dostałem nagrodę w Gdyni. I tak wszystko się zaczęło. Wtedy był złoty czas dla Krakowa, bo mnóstwo osób z naszej szkoły wypłynęło: Dawid Ogrodnik, Kuba Gierszał, Mateusz Kościukiewicz, Piotrek Stramowski, Bartek Kotschedoff, Marcin Kowalczyk. Wszyscy gramy w filmach do dzisiaj.
- „Chrzest” i „Jesteś bogiem” otworzyły przed panem drzwi do kariery. Spotkanie z ich reżyserami – Marcinem Wroną i Leszkiem Dawidem – nadało jej właściwy tor?
- Najpierw w szkole teatralnej, a potem w teatrze, bardzo dużą naukę odbierałem od kobiet. Od Anny Dymnej, Anny Polony, Doroty Segdy, Beaty Fudalej czy Małgorzaty Hajewskiej. To były dla mnie najważniejsze spotkania. Z kolei po szkole robiłem spektakle z Małgorzatą Bogajewską i z Agatą Dudą-Gracz. Miałem więc wrażenie, że jestem mocno naznaczony kobiecym dotykiem. Tymczasem okazało się, że to były ostatnie kobiety, z którymi pracowałem. Od tamtej pory robię filmy i spektakle wyłącznie z mężczyznami. Pierwszy był Marcin Wrona: wielki facet, prawie dwa metry, o samczej energii. On chciał robić męskie kino i powiedział mi wiele niesamowitych rzeczy o podejściu do tego zawodu. Choćby to, że bohater powinien być naiwny, nie przeintelektualizowany, żeby nie dawać mu zbyt dużej świadomości. To, że ja jako aktor powinienem być oczytany, nie oznacza, że taki powinien być też bohater. On musi mieć poczciwą naiwność, coś, co będzie widza zaskakiwać. Bo inaczej nie pociągnie opowiadanej historii. Z kolei Leszek Dawid to oaza spokoju. Ja wiem, że w nim aż się kotłuje w środku, ale na zewnątrz daje aktorowi poczucie bezpieczeństwa. To było niesamowite, jak potrafił opowiedzieć historię polskiego hip-hopu, dając nam przestrzeń do stworzenia wyjątkowych postaci. W minionym roku spotkałem się z Leszkiem ponownie przy serialu kryminalnym dla Disneya. Pierwszym zresztą dla tej platformy w Polsce. I z przyjemnością zauważyłem, że w Leszku nadal jest ten spokój, a jednocześnie głód budowania nowych światów. To mi się podoba, że jego pasja nie mija. Bo to tak, jak u mnie.
- Najważniejszym reżyserem w pana karierze jest jednak Jan Holoubek, z którym zrobił pan aż pięć filmów. Na czym polega to wyjątkowe porozumienie między wami?
- Janek dał mi nowe życie aktorskie. Był taki moment, że zaplątałem się trochę z własnymi problemami, a jednocześnie zmieniły mi się warunki fizyczne i stałem się trochę większy, co paru osobom się nie podobało. Niby cały czas grałem, jak nie w filmie, to w serialu czy w teatrze, ale miałem poczucie, że moja kariera jakoś specjalnie się nie rozwija. I wtedy pojawił się Janek, który nie dość, że powiedział „Jesteś świetnym aktorem”, to jednocześnie dodał: „Chcę cię takiego, jakim jesteś. Mam na takiego ciebie pomysł”. No i zagrałem w „Wielkiej wodzie”, która stała się hitem nie tylko w Polsce, ale i na świecie.
- Zaprzyjaźniliście się panowie ze sobą?
- Można tak powiedzieć. Mamy z Jankiem podobne poczucie humoru. Do tego to naprawdę dobry człowiek. Ale żeby nie było za słodko – to właśnie z fajnym poczuciem humoru. Szczerze ciekawi go świat. Nie ciekawią go jednak wynaturzenia tego świata, jak to bywa u innych reżyserów. On przygląda się zwykłemu człowiekowi i jego życiowym uwikłaniom. Daje przy tym aktorowi czas. Ja zawsze miałem poczucie, że u Janka mogę sobie zrobić pauzę, że on mnie nigdy nie pogodni. „Ty graj tak, jak czujesz. Ja sobie to jakoś pomontuję” – mówi zawsze. Za to go uwielbiam.
- Rola Jana Bitnera w jego „Doppelgangerze” – czyli człowieka, który dowiaduje się, że nie jest tym, kim myślał, że jest – to najciekawsze zadanie aktorskie w pana filmografii?
- Tutaj właśnie dostałem świetny materiał, który dużo mi podpowiadał. To po tej roli mówiono, że szkoda, iż tak mało było mnie na ekranie. (śmiech) Janek mi przekazał takie sygnały. „Kurcze, tyle go jest, ile miało go być” – odpowiedziałem mu. Ale cóż: każdy z nas ma wrażenie, że lepiej zrobiłby film niż jego reżyser. Kiedy się ogląda coś z zewnątrz, ma się łatwość w takich opiniach. Tymczasem ja jestem w tej branży już trochę i jak na razie na pewno nie porwałbym się na bycie reżyserem, pomimo, że wiem więcej niż przeciętny widz. Film to splot tak wielu rzeczy i pracy tak wielu osób, że czasami potrzebuje kompromisów. A one powodują, że finalnie ma taki, a nie inny kształt. Słyszałem od innych reżyserów, że jest taka opinia, iż jeśli uda się zrealizować 85% scenariusza, to bardzo dużo. A najczęściej jest to 75-80%. Do tego scenariusze bywają różne. Dlatego czasem filmy wychodzą, a czasami nie wychodzą.
- W minionym roku zagrał pan w „Heweliuszu” u Jana Holoubka. To też ważna rola?
- Gram tam epizodyczną postać. Mimo, że nie było w „Heweliuszu” większej przestrzeni dla mnie, to Janek i tak zaprosił mnie do wspólnej pracy. A ja, choć byłem bardzo zajęty, z radością znowu się z nim spotkałem. U niego mogę nawet statystować, jeśli będzie potrzeba. Bo ważna jest też ekipa Janka: on dobrał sobie odpowiednich ludzi w każdym pionie, dzięki czemu na planie jest zawsze rodzinna atmosfera. Pracowałem z nimi już piąty raz i to są naprawdę cudowni ludzie. Dodatkowo to pracuje na plus dla filmu. Janek tym udowadnia, że można robić kino w atmosferze miłości do kina i do samych siebie nawzajem.
- Taką rodzinę stworzył sobie chyba też Wojtek Smarzowski. Pan w zeszłym roku pracował na planie jego nowego filmu „Dom dobry. Sen zły”. Stał się pan w ten sposób członkiem tej rodziny?
- Wojtek jest jeszcze innym typem artysty. On ma zestaw tych samych ludzi, z którymi pracuje, ale u niego to się częściej miesza. Wojtek myśli bardziej jak opowiedzieć swój scenariusz i dobiera odpowiednich ludzi pod tym kątem. Ja grałem u niego wcześniej w „Weselu 2”. Poznaliśmy się wtedy i trafiłem teraz na casting do „Domu dobrego”. Wojtek miał już wcześniej wybraną główną aktorkę – Agatę Turkot. I trzeba było znaleźć jej partnera. Wojtek długo się zastanawiał jak to opowiedzieć, więc miał bardzo szeroko zakrojony casting. Oczywiście przychodzili jego aktorzy, wszystkich sprawdzał, mnie też zaprosił i ostatecznie wyszło, że to będę ja.
- Kogo pan zagra?
- To będzie film o przemocy domowej i ja gram partnera głównej bohaterki, który jest jej oprawcą. To zdecydowanie negatywna postać. Chodzące zło. Z tego względu zdjęcia były turbo trudne. To najdalsza postać ode mnie takiego, jakim ja się widzę. Ale oczywiście stworzona z moich emocji. Jeśli doświadczyłbym w życiu innych sytuacji, to może bym był kimś takim. Są bowiem we mnie pokłady czegoś takiego, co pokazałem w tym filmie. A jest to przerażająca twarz.
- Rozmawialiśmy o filmowych rodzinach, więc na koniec zapytam pana o prawdziwą rodzinę. Bo mimo wielu sukcesów w pracy, mówi pan, że to właśnie rodzina jest w pana życiu najważniejsza. Z czego to wynika?
- Z właściwego ułożenia sobie hierarchii w życiu. Ale nie zawsze tak było. Były bowiem lata, kiedy praca była najważniejsza. To podejście zaczęło mi się zmieniać wraz z narodzinami pierwszej córki. Zajęło mi to jednak cztery lata jej życia. Bo to nie była szybka zmiana. Na pewno miała na to wpływ również moja żona Kamila, z którą jesteśmy już razem osiemnasty rok. Kiedyś to ona często dostawała informację, że w moim życiu na pierwszym miejscu jest praca. Bo tak było przez jakiś czas. Kiedy jednak coś zaczęło się sypać w mojej głowie, stwierdziłem, że muszę sobie to jakoś poukładać. Poszedłem więc do specjalisty, który mi powiedział w ramach wielu spotkań, dlaczego tak się dzieje i że trzeba to zmienić. Ułożyliśmy wtedy jeszcze raz tę hierarchię wartości, dzięki czemu nie muszę już stać w rozkroku, tylko nauczyłem się sprawnie chodzić.
- I jest lepiej?
- Oczywiście. Kiedyś usłyszałem od psychoterapeutki Ewy Woydyłło cenne zdanie: „Nie jesteś w stanie dać komuś czegoś, czego nie masz”. To proste i banalne, ale prawdziwe. To oznacza, że jeśli chcę dać mojej rodzinie szczęście, to najpierw ja muszę być szczęśliwy. Bo inaczej wpadamy w matnię: pracujemy jak szaleni, bo chcemy w ten sposób dać najbliższym dom, samochód, zagraniczne wycieczki, jedzenie. Ale w efekcie dzieci nie mają ojca. Trzeba więc we wszystkim znaleźć umiar. Czyli najpierw porządek we własnej głowie i własne szczęście, a potem dzielenie się tym szczęściem z innymi. A dopiero na trzecim miejscu praca. Takie podejście sprawia, że mam większy luz – nie muszę się napinać na planie i myśleć co też recenzenci napiszą o mojej roli. Ja robię swoje sto procent, a czy się potem im spodobam czy nie, to już nie ode mnie zależy.
- Od zeszłego roku tego szczęścia jest jeszcze więcej, bo został pan po raz drugi ojcem.
- Tak. Mam drugą córkę. Ale pojawił się też Bazyli.
- Kto to?
- Pies. Jego posiadanie też okazało się wielkim wyzwaniem. Oczywiście nie traktuję go jak dziecka, pies po prostu jest psem. Ale jest kochanym stworzeniem i też daje wiele szczęścia.
