W każdym razie, już jak miałem 14 lat, idiotyczna wydawała mi się prośba "pożycz Ścianę", kierowana w moją stronę przez znajomych (bo też w dość wczesnym wieku wszedłem w posiadanie słynnej płyty, choć w zasadzie nie była to płyta, jeno kaseta BASF, przegrana od starszego kolegi na tak zwanym jamniku nieistniejącej już chyba południowokoreańskiej marki "International").
Nigdy więc "Ściany" ścianą nie nazywałem, zawsze mówiłem w oryginale, bo tłumaczenie tytułów płyt nie ma sensu ("Dzień dobry, poproszę singiel Jimmiego Hendriksa "Hej, Józef"). Jednak rodacy moi swoich przyzwyczajeń nie zmienili nawet wtedy, gdy "The Wall" rozbrzmiewało w Berlinie w lipcu 1990 roku, symbolicznie bardzo, bo bodaj siedem miesięcy po upadku muru berlińskiego.
No, właśnie, muru, a nie ściany. "The Wall" to mur, który trzeba rozbić (choć to płyta nie o polityce, tylko o alienacji i szaleństwie). Ścianę też można oczywiście rozbić, ale robi się to głównie podczas remontów mieszkania. Do innych celów brak jej odpowiednich cech poetyckich (wiem, wiem, powiecie: Ściana Płaczu, ale się nie wymądrzajcie).
Przy okazji ostatniego koncertu Rogera Watersa w Warszawie, nie byłem tam, z "The Wall" wyrosłem, jak ze wszystkiego, czego słuchało się w młodości, żeby potem odkryć to na nowo po sześćdziesiątce, a może wcześniej, i spróbować przeżyć młodość raz jeszcze, naturalnie bezskutecznie (choć wygasł patent na viagrę, będzie jej więcej i taniej, więc nie traćcie nadziei).
Oj, przydługa ta dygresja, więc zacznę od początku. Przy okazji ostatniego koncertu Rogera Watersa w Warszawie, na którym większość widowni przeżywała młodość raz jeszcze, znów więc nieszczęsne słowo "ściana" odmieniano w mediach przez przypadki, a ja z powrotem jąłem rozmyślać - w wolnych chwilach od rozmyślań poważnych - nad tą tak szeroko upowszechnioną translatorską wpadką, tłumaczeniem oderwanym zupełnie od kontekstu, które bodaj nigdy nie zostało poddane publicznie krytycznemu osądowi, a przynajmniej ja się z takowym nie spotkałem.
Oczywiście wymyśliłem niewiele, poza tym, że my chyba w ogóle, tak od Bugu do Odry, mało co z tego "The Wall" rozumiemy. Nawet z utworu, który zna każdy: "Antother brick in the wall", czyli "Kolejna cegła w murze" (a nie ścianie), i stał się w polskim domu piosenką taką jak "Hej, hej, sokoły".
Oglądam oto reporterską wizytę w szkole, której dzieci miały ten protest song razem z Watersem na scenie odśpiewać. Nauczyciele - dumni, dyrektorka - dumna w dwójnasób, wiadomo. Jednego pytania mi tylko zabrakło: czy wiedzą państwo, o czym to jest? Dzieciom bym darował, moja córka uczy się w szkole angielskiego już trzy lata i tłumaczyć Pink Floydów ciągle nie potrafi, hm, nawet bardzo nie potrafi. Poza tym młodzież z "The Wall" ma dziś tyle wspólnego, że wrzuca coś czasem na walla. Na mur? Ścianę? Akurat na tablicę - na Facebooku. Ech, ten angielski.
Ciekawe jednak, czy tamte dzieci śpiewające wiedzą, że dla tysięcy ludzi wyśpiewały - a ładnie to zrobiły, gniewnie - że nie potrzebują żadnej edukacji, kontroli myśli i żeby nauczyciele zostawili je w spokoju. Ja się podpisuję pod tym obiema rękami i nogami - zwłaszcza będąc blisko polskiego systemu nauczania - ale nie jestem pewien, czy to samo czuje ściskająca za dzieci kciuki dyrektorka szkoły. Ale oto jest siła muzyki - nawet źle, na wieki wieków amen, przetłumaczonej.