Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wielu turystom brakuje rozwagi i znajomości gór

Adam Marasek
fot. archiwum Polskapresse
- Dziś ludzi stać już nawet na bardzo dobry sprzęt. Za to wielu brakuje rozwagi i wyobraźni, także znajomości gór. Nie tak dawno zaskoczyli mnie cwaniactwem turyści ze Śląska, którzy z Orlej Perci wezwali śmigłowiec. Zabrał osobę, która źle się poczuła, ale jej towarzysze uważali, że są zmęczeni, więc też powinni polecieć. Byli obrażeni, że muszą zejść sami - mówi Adam Marasek, ratownik TOPR, przed sobotnim Dniem Przewodników i Ratowników Górskich.

Małgorzata Iskra: W internecie turyści cytują Pana powiedzonka i żartobliwie radzą, by tak zachowywać się w górach, żeby Marasek nie zganił. Miła popularność?
Adam Marasek: Ratownikiem górskim jestem od 38 lat, więc zna mnie wielu ludzi. Nie zabiegam o popularność, staram się tylko być rzetelny i solidny. Nie piętnuję turystów, po prostu przestrzegam przed niefrasobliwością w górach.

Piszą jednak o Panu "Strasznie miły człowiek".
W górach ludzie stają się lepsi: są bardziej przyjaźni, chętni do pomocy i w bliźnich dostrzegają dobre cechy, więc i ja skorzystałem na tym. Chciałbym zresztą, aby turyści zawsze traktowali ratowników jak przyjaciół, a nie jak cerberów broniących dostępu do gór.

Przed czym trzeba najczęściej przestrzegać?
Ciągle ktoś zaskakuje, ale szpilki i klapki zdarzają się na szlaku coraz rzadziej. Dziś ludzi stać już nawet na bardzo dobry sprzęt. Za to wielu brakuje rozwagi i wyobraźni, także znajomości gór. Nie tak dawno zaskoczyli mnie cwaniactwem turyści ze Śląska, którzy z Orlej Perci wezwali śmigłowiec. Zabrał osobę, która źle się poczuła, ale jej towarzysze uważali, że są zmęczeni, więc też powinni polecieć. Byli obrażeni, że muszą zejść sami.

Może powinno być u nas obowiązkowe ubezpieczenie dla turystów chodzących po górach, jak to jest na Słowacji?
Ratownicy nie mają wątpliwości, że tak, i nie rozumieją, dlaczego nie zostało dotąd wprowadzone, także na stokach narciarskich. Nie rozwiązałoby ono wprawdzie problemów finansowych TOPR - wpływy z ubezpieczenia pokrywają około 20 procent potrzeb naszych słowackich kolegów - ale pieniądze najskuteczniej uczą właściwego postępowania.

I dlaczego wszyscy mamy się na tych beztroskich składać?
Turysta, który zapłaci, później lepiej dba o własne bezpieczeństwo, działa w bardziej odpowiedzialny sposób. Przez pewien czas zajmowałem się w TOPR profilaktyką i z żalem muszę przyznać, że analiza wypadków i formułowanie wniosków, jak im zapobiegać, wcale nie dały oczekiwanych rezultatów. Kasa jest najlepszą nauką.

Kiedy w górach jest najwięcej wypadków?
W lecie, bo też wtedy najwięcej ludzi wędruje po górach. Mamy wówczas w ciągu dnia kilka wypadków, ale na ogół drobnych. Najgroźniejsze są późną jesienią i wiosną. Nie jest ich wprawdzie wiele, ale za to bywają tragiczne w skutkach.

Co najczęściej decyduje o wypadku: bezmyślność, przypadek?
Częściowo przypadek, ale przede wszystkim to, że ludzie nie znają specyfiki gór. A góry w każdej porze roku są inne i trzeba się do przebywania w nich przygotować. Zimą schodzą lawiny, należy z rozwagą wybierać trasę, ale na szczęście mało ludzi wędruje wtedy po górach. Wiosną zalega śnieg i łatwo wtedy o poślizgnięcia. Na przełomie wiosny i lata turystów zaskakują burze, a mogłoby tak nie być, gdyby dobrze planowali wycieczki, sprawdzając prognozę pogody.

Najbezpieczniej chyba wybierać się w góry w lecie.
Lato niesie z kolei wiele błahych wypadków, najczęściej kontuzji kończyn, spowodowanych noszeniem nieodpowiedniego obuwia i wynikających ze słabej kondycji zdrowotnej. W górach bowiem ujawniają się kłopoty z sercem i ciśnieniem. Zdradliwa bywa jesień, bo na dole fajnie, a w górach temperatura poniżej zera i na północnej części grani tworzy się warstwa lodu. Chodzenie po górach wymaga wtedy dużej ostrożności, a także umiejętności.

Pamięta Pan najtrudniejszą akcję?
Najważniejsza była dla mnie ta pierwsza, którą kierowałem. Była noc sylwestrowa 74/75. Mieliśmy spędzić ją w schronisku. Zauważyliśmy jednak zbliżającego się do chatki, padającego na śnieg, człowieka. Okazał się nim grotołaz, który opowiedział o czekających na pomoc kolegach. Śnieżyca uniemożliwiła im znalezienie szlaku i noc przeczekali w jamie śnieżnej. Ruszyliśmy z pomocą. Uratowaliśmy jeszcze dwie osoby, ale jedna z kobiet zamarzła. To był mój smutny chrzest bojowy - ratownikiem ochotnikiem zostałem właśnie w 1974 roku. Zawodowym 10 lat później. Wcześniej byłem instruktorem narciarskim i przewodnikiem tatrzańskim.

Jak liczna grupa GOPR-owców troszczy się o turystów?
TOPR liczy około 270 członków, z czego czynnych jest 32 ratowników zawodowych, wspomaganych przez około 130 ochotników, pracujących w różnych zawodach i mieszkających nie tylko w Tatrach, ale również w Krakowie czy Warszawie. Pracujemy zespołowo i udane akcje są wspólną zasługą. To nie jest praca dla solistów.

Męska robota?
Ta praca wymaga odporności na stres, podejmowania ryzyka, wielkiej samokontroli i oczywiście dużego doświadczenia. W historii TOPR odnotowano osiem czy dziewięć ratowniczek, a teraz na stażu kandydackim jest jedna pani. W sumie męski żywioł.

Budzicie podziw. Czy odczuwacie też adorację ze strony turystek?
O to trzeba byłoby zapytać młodszych. Może mojego syna Andrzeja. Jako obserwator mogę powiedzieć, że koło ratowników kręcą się dziewczyny.

Bywają z tego love story?
Znam takie przypadki. Ale w pamięć zapadł mi inny. Kiedyś dziewczyna z chłopakiem chodzili po górach. On zginął, a ją - będącą w depresji - zabrał do Warszawy wracający tam jeden z naszych ratowników ochotników. Po pewnym czasie zostali małżeństwem.

Co jest największą satysfakcją dla ratownika? Jeśli wyratuje turystów z wielkiej opresji?
Radością jest, gdy zdąży na czas. Cieszy się, gdy nic poważnego się nie stało. My nie czekamy na trudne akcje. Ratownik, jak każdy człowiek, odczuwa strach. Zresztą ten strach, wynikający ze zrozumienia niebezpieczeństwa, bywa mobilizujący.

Mówimy tylko o turystach nieroztropnych, ale czy byli i tacy, którzy Panu zaimponowali?
Poszukiwaliśmy kiedyś Polki mieszkającej na Alasce. Chciała dojść do Doliny Pięciu Stawów, zgubiła szlak i trzy listopadowe dni spędziła samotnie w ścianie Małego Koziego Wierchu. Radziła sobie dzielnie. W końcu ktoś usłyszał jej wołanie o pomoc. Było jednak ciemno, a ona ubrana na ciemno, więc by dać znak, gdzie się znajduje, zrzuciła ze ściany... czerwony biustonosz, jedyny kolorowy element stroju. Zresztą, prawdę mówiąc, zaczepił się gdzieś i ratownik znalazł go dopiero sprowadzając turystkę ze ściany.

Gdy się wszystko dobrze kończy, to można się śmiać.
Zaimponowała nam swoją dzielnością, gdy po trzech dniach czekania na ratunek rzekła: "Ja zaczekam, przyjdźcie rano". Na komplementy odpowiedziała, że pomogły doświadczenia z Alaski.

Niebezpieczna praca, więc pewnie niezła płaca?
Raczej trzeba dorabiać. Ale też nie zostaje się ratownikiem z powodu pieniędzy. To pasja, praca nie na godziny, która pozwala wciąż weryfikować umiejętności. Nie podchodzimy do niej w kategoriach bohaterstwa, choć po udanej akcji każdy ma satysfakcję. To góry, możliwość przebywania w nich, są dla nas nagrodą.

Kraków: słynne krypty w fatalnym stanie [ZDJĘCIA]

Możesz wiedzieć więcej!Kliknij, zarejestruj się i korzystaj już dziś!

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska