- Lubi pani seriale o policyjnych śledztwach?
- Lubię, ale nie oglądam ich często. Mało mam na to czasu. Większość ludzi telewizję ogląda przed snem, a ja uważam, że to zgubna droga. Staram się porządnie regenerować, żeby mieć na wszystko siły.
- Ostatnio coraz częściej pojawiają się seriale, w których śledztwo prowadzi kobieta policjantka. To znak czasów?
- Pewnie tak. To pierwsza rzecz. Ale wydaje mi się, że to też dlatego, że seriale oglądają bardziej kobiety. To druga. A trzecia, to że temat kobiety pracującej intensywnie w jakimś zawodzie jest na tyle obszerny, że załatwia również inne tematy, jak pogodzenie pracy z życiem rodzinnym. Tak jest też w „Profilerce”: kiedy moja bohaterka poświęca się pracy, to nawala w domu. A kiedy znajduje przestrzeń na budowanie relacji z innymi, to wtedy zaczyna nawalać w pracy. Bo policjantka to zawód, który wymaga ogromnego poświęcenia. Dlatego wykonującym go kobietom trudno znaleźć równowagę między pracą a życiem rodzinnym. Ta równowaga częściej przychodzi dopiero po czterdziestce, kiedy zaczynamy szukać odpowiedzi na pytanie co jest w życiu ważne.
- Kim jest i czym zajmuje się policyjna profilerka?
- To psycholog kryminalny, który jest zatrudniany przez policję do śledztwa, kiedy dochodzi ono do ściany i potrzeba jakiegoś świeżego spojrzenia. Profiler posiada ogromną wiedzę na temat medycyny sądowej i psychologii człowieka. Moja bohaterka z serialu ma taki komfort pracy, że może być na miejscu zbrodni tuż po jej dokonaniu. Ale czasem profiler dostaje kilkanaście tomów akt, które musi przejrzeć i uporządkować, aby móc odpowiedzieć na pytanie jaki typ człowieka mógł dokonać tego konkretnego przestępstwa. Profilerzy czasem są w stanie nawet określić w jakim wieku jest zbrodniarz czy jakie ma wykształcenie.
- Jak to się stało, że została pani profilerką Julią Wiger z telewizyjnego serialu?
- Jestem ogromnie wdzięczna reżyserce Monice Młodzianowskiej, która przeprowadziła dokładny casting i wybrała mnie do głównej roli.
- Co panią najbardziej zaciekawiło w tej postaci?
- Najbardziej fascynują mnie postaci, które uprawiają jakiś skomplikowany i nieznany mi zawód. Bo przygotowując się do ich zagrania, mogę się wzbogacić o nową wiedzę. Tak było i tutaj: spędziłam wiele godzin czytając i słuchając książek prawdziwego polskiego profilera – Jana Gołębiowskiego. Po ich lekturze nabrałam ogromnego podziwu dla tych ludzi. To wręcz naukowa praca: trzeba mieć bardzo dobrze w głowie poukładane, żeby móc uporządkować wszystkie informacje o potencjalnym sprawcy i stworzyć jego profil. Czasem wręcz, tak jak w przypadku mojej bohaterki z serialu, po to, aby móc uratować życie kolejnym potencjalnym ofiarom.
- Znalazła pani w postaci Julii Wiger jakieś wspólne sobie cechy?
- Tak. To fascynacja ludzkim umysłem. Bo jako aktorka też to odczuwam. Ja w swojej pracy najbardziej lubię nie sam efekt w postaci zrealizowanego spektaklu, ale ten proces, w trakcie którego staram się znaleźć odpowiedź na pytania dlaczego ta osoba tak mówi albo dlaczego tak się zachowuje. Próbuję określić jaki moja postać reprezentuje typ człowieka i najbardziej cieszy mnie, kiedy jest on jak najdalszy ode mnie, bo wtedy nie muszę być sobą, tylko kimś innym. Wydaje mi się, że profilerzy też coś takiego mają. Dla policjantów wszystko jest czarno białe: mają podejrzanego i albo jest on winien, albo nie. A dla profilerów wszystko jest szare. Bo za każdą zbrodnią jest sprawca, który też jest ofiarą: środowiska, w którym dorastał czy samego siebie i swego umysłu, bo często to ludzie chorzy. Czytając o profilerach zastanawiałam się jaką ci ludzie mają wyporność i jak dają sobie radę z tym, co robią. Jan Gołebiowski twierdzi, że gdyby nie ta fascynacja ludzkim umysłem, to trudno byłoby im z tym sobie poradzić na dłuższą metę. Bo z jednej strony to niby matematyka, ale z drugiej równie ważna jest intuicja i wyobraźnia.
- Zawód profilerki ma dużo wspólnego z zawodem aktorki?
- Oczywiście. Policja odgradza nas od ciemnej strony świata. Zapewnia nam bezpieczeństwo, zwalczając zło. Dzięki temu żyjemy w spokojniejszym i piękniejszym świecie. Aktor czasem musi się zmierzyć z tym złem, ale dzieje się to tylko w wyobraźni. Życie realne jest bardziej przerażające niż wszelka wyobraźnia.
- Mówi pani często w wywiadach, że pracując nad postacią, sięga do jej dzieciństwa. Tak było też w przypadku Julii Wiger?
- Tak. Dzieciństwo w jej przypadku jest bardzo ważne. Nie bez powodu Julia zajmuje się profilowaniem. Pewne wydarzenia w jej życiu zdecydowały, że poszła w taką, a nie inną stronę i mroczna strona świata jej nie przeraża, a nawet daje pewne poczucie bezpieczeństwa i spokoju.
- Julia Wiger to pani pierwsza główna rola w serialu. Czuła pani odpowiedzialność za sukces „Profilerki” na swych barkach?
- Nie myślałam o tym w ten sposób. Takie poczucie odpowiedzialności miałam w Teatrze Narodowym, kiedy grałam w pierwszym moim spektaklu – „Łajdaku ukaranym”. Zobaczyłam wtedy siebie na plakatach i to mnie przeraziło. Dlatego od tamtego czasu staram się skupiać na tym, co mam do zrobienia.
- Co pani w tym pomaga?
- Już na próbach castingowych zobaczyłam, że Monika Młodzianowska to reżyserka, która dokładnie wie, czego chce. Dzięki temu wiedziałam, że jeśli dostanę tę rolę, to będę mogła razem z nią bezpiecznie przejść tę drogę.
- I tak było?
- Główna rola to duży komfort pracy na planie. Do tej pory grałam dużo ról drugoplanowych i byłam do tego przyzwyczajona. Ale dopiero teraz zobaczyłam ile taka drugoplanowa rola kosztuje stresu. Przychodzisz na plan, nie znasz ekipy, w bardzo krótkim czasie musisz się rozeznać jacy to są ludzie i jak pracują. Musisz przy tym zobaczyć na co się umówił reżyser z głównym aktorem, nie przeszkadzać im w tych założeniach, a jednocześnie być kreatywnym i dołożyć coś do tego od siebie. Oczywiście nie myślisz o tym, przychodząc na plan, bo skupiasz się na tym, co masz do zrobienia. „Profilerka” pokazała mi, że grając główną rolę, ma się to wszystko poukładane i można się skupić tylko i wyłącznie na opowiadaniu historii, dyskutując z reżyserem czy z innymi aktorami. To wspaniała praca zespołowa.
- Serial składa się z dwunastu odcinków, z których każdy trwa prawie godzinę. Zagranie w takim serialu daje aktorowi możliwość pełniejszego zbudowania postaci niż półtoragodzinny film?
- Kiedy tworzy się film czy serial, nie kręcimy scen po kolei. Dlatego ja zawsze wypisuję sobie wszystkie sceny w zeszycie, żeby wiedzieć co się już wydarzyło, a co nie, lub w jakim momencie przemiany mojej bohaterki jestem. Ale w serialu kryminalnym w scenariusz jest wpisane tak wiele szczegółów z samego toku śledztwa, że trudno jest upilnować tego wszystkiego. Dlatego ciągle musiałam uważać, czy w danej scenie ja już wiem, że ktoś kogoś zamordował, czy znaleźliśmy już jakieś ciało czy jeszcze nie. Żeby podczas grania danej sceny nie wysypało się coś, co jeszcze nie powinno się wysypać. (śmiech) Tego trzeba bardzo pilnować przy serialach kryminalnych.
- Scenariusz napisała kobieta – Grażyna Molska. Dzięki temu postać Julii Wiger jest bardziej prawdziwa?
- To bardzo dobry scenariusz. To też jeden z powodów, dla którego chciałam zagrać w tym serialu. Najważniejszym wyznacznikiem postaci w filmie czy w spektaklu jest jej przemiana. I my tutaj poznajemy Julię Wiger w momencie totalnej przemiany. Straciła rodzinę, bo poświęciła się pracy. Teraz ma możliwość odbudować relację z dzieckiem, ale wtedy zaczyna nawalać w pracy. A tu dokonywane są kolejne zbrodnie. Wszystko jest więc w dużym napięciu.
- Mówi pani, że w aktorstwie podstawą jest słuchanie partnera. Tutaj jest nim Michał Czernecki. Słuchaliście siebie nawzajem?
- Tak. Michał to wspaniały człowiek, wspaniały aktor, wspaniały partner. Mogłam z nim dzielić nie tylko dobre momenty, ale też chwile trudności i słabości. Bo nie da się ukryć, że z aktorami bywa różnie. Są też tacy, którzy bywają na planie zamknięci i zajmują się tylko swoją działką. Ale Michał nie należy do tych ludzi. I jestem mu bardzo wdzięczna za to, że jest taki, jaki jest.
- Akcja serialu rozgrywa się w Augustowie. To dla pani ważne?
- Cieszę się, że powstał serial, który nie jest tylko dla widowni stołecznej. Często jest bowiem tak, że powstają produkcje, które opowiadają o świecie warszawskim, który jest nieosiągalny i rządzi się swoimi prawami. Tutaj mamy małomiasteczkowe relacje i powiązania. Wszyscy się ze wszystkimi znają. Ten świat zaludniają bardzo charakterystyczne postaci. A mam wrażenie, że w Warszawie wszyscy są do siebie podobni: tak samo spędzamy czas i chodzimy do tych samych miejsc. Poza tym w „Profilerce” mamy taki, a nie inny rejon – przy granicy litewskiej. To otwarci, piękni ludzie, którzy mieszkają w otoczeniu wspaniałej przyrody. I to właśnie tam wydarzają się te krwawe zbrodnie. Dlatego na tych ludzi pada blady strach – i nawet sama policja go odczuwa. Bo nigdy wcześniej nie było tam takich morderstw. To wszystko jest ciekawe, a jednocześnie bardzo bliskie pozostałej części Polski, która ogląda telewizję.
- Jeden z pani wywiadów jest zatytułowany: „Wybitna polska aktorka, w której nie ma kropli polskiej krwi”. Rzeczywiście nie ma pani żadnych polskich przodków?
- Nie mam. Moja mama jest Rosjanką, a tata Litwinem. Przyjechałam do Polski w wieku osiemnastu lat, nie mając ani jednego polskiego słowa w głowie. Nauczyłam się języka, po latach mówię już bez akcentu. I jestem tu bardzo szczęśliwa, bo Polska dała mi wszystko: pracę, wykształcenie i rodzinę.
- Urodziła się pani w Poniewierzu na Litwie w 1982 roku, kiedy był to jeszcze ZSRR. Jakie ma pani wspomnienia z dzieciństwa w tym „imperium zła”?
- Nigdy nie miałam wrażenia, że to jest „imperium zła”. Bo to było moje dzieciństwo. I dzisiaj nawet tęsknię za tym czasem. Za szklanymi butelkami zwrotnymi czy chlebem niesionym w plecionej siatce. Niedawno robiłam dla Netflixa film „Napad”, który dzieje się w latach 90. I dopiero kiedy go obejrzałam, zdałam sobie sprawę z tego, jak trudne to były czasy. Ja byłam wtedy nastolatką i w ogóle tego tak nie odbierałam. Wszyscy byliśmy przyzwyczajeni, że taka jest norma.
- Za młodu chodziła pani do szkoły muzycznej i uczyła się gry na skrzypcach. Nieustanne ćwiczenia, próby i koncerty nie odebrały pani beztroskiego dzieciństwa?
- Wydaje mi się, że nie. Oczywiście poświęciłam temu bardzo dużo czasu. Teraz namówiłam swoją córkę, aby poszła tą drogą. Kiedy próbuję ją zachęcić do ćwiczeń, mówię, że gdyby nie skrzypce, to może nie byłoby jej na świecie. Gra na instrumencie, oprócz tego, że bardzo rozwija mózg, bardzo też rozwija charakter. Sprawia również, że zdajemy sobie sprawę, iż nic w życiu nie przychodzi tak po prostu. Że wszystko trzeba wyćwiczyć i udoskonalić, że trzeba być uważnym, aby móc coś dobrze robić. To ukształtowało też mój charakter. Gdyby nie szkoła muzyczna, może nie miałabym odwagi przyjechać do Polski, nie miałabym tyle samozaparcia, by dobrze nauczyć się języka, nie miałabym takiej determinacji, by pozbyć się akcentu. I tak dalej.
- Przyjechała pani w 2000 roku do mamy, która pracowała i mieszkała w Warszawie. Jak się spodobała Polska początku XXI wieku młodej dziewczynie z Litwy?
- Na początku była fascynacja, bo znalazłam się w stolicy, a ja pochodzę z małego miasteczka. Zachwyciły mnie wielkie supermarkety, których jeszcze nie było na Litwie. Najbardziej podobały mi się te żółte szyldy z czerwonymi literkami Lidla. (śmiech) Ale po jakimś czasie przyszła duża frustracja. W tamtych czasach, ludzie ze wschodnim akcentem, nie byli w Polsce pozytywnie odbierani. To był więc trudny okres dla mnie. Generalnie emigracja jest trudna. Trzeba bowiem zaczynać od zera, tracąc całkowicie poczucie bezpieczeństwa. Byłam więc trochę zagubiona.
- Jakie miała pani pomysły na siebie?
- Dopiero co zrobiłam maturę, myślałam więc, żeby może iść na rusycystykę, bo znałam dobrze rosyjski. Mój ojczym wymyślił jednak, że powinnam spróbować wykorzystać swe artystyczne talenty. Próbowałam więc swych sił bez skutku w programach typu „Idol”. W końcu tak się wszystko ułożyło, że trafiłam do szkoły Machulskich, gdzie zaczęłam się uczyć aktorstwa. Mój profesor Piotr Kozłowski dał mi do zrozumienia, że nawet nieźle mi to wychodzi, więc dalej poszedł Teatr Żydowski i Akademia Teatralna.
- Najtrudniejszy był dla pani na początku brak znajomości języka. Jak to się stało, że dziś mówi pani idealnie po polsku?
- Minęło już wiele lat od tamtego czasu. Dzisiaj wręcz mam akcent, kiedy mówię po litewsku i rosyjsku. (śmiech) Kiedy zaczynałam się uczyć po polsku, powiedziano mi, że powinnam w ogóle przestać mówić w jakimkolwiek innym języku, żeby aparat mowy pracował tylko w jeden sposób - po polsku. Chciałam się pozbyć akcentu, zaczęłam więc nawet z mamą rozmawiać po polsku. Wiedziałam bowiem, że nie dostanę się do Akademii Teatralnej, jeśli nie pozbędę się akcentu. Czytałam też na głos, nagrywałam siebie dużo i po pewnym czasie, kiedy ktoś mnie zapytał, jakie jest jakieś słowo po litewsku, to nie byłam sobie tego w stanie przypomnieć. Kiedy dziś odwiedzam rodzinę na Litwie, potrzebuję jednego dnia, żeby się przestawić i płynnie mówić po litewsku. Gdzieś nastąpiło bowiem w mojej tożsamości zatarcie i mój mózg został przeprogramowany.
- Dlaczego nie kontynuowała pani w Polsce muzycznej edukacji?
- Porzuciłam ją, ponieważ zrozumiałam, że nie mam aż takiego wielkiego talentu, aby być skrzypaczką.
- A skąd się wzięło aktorstwo?
- Nigdy nie marzyłam o aktorstwie w dzieciństwie. Nie brałam udziału w żadnych szkolnych teatrzykach, nie deklamowałam wierszy na akademiach. Trafiłam do szkoły Machulskich – i tam oprócz śpiewu i tańca, było też aktorstwo. Zaczęłam chodzić na ten kurs i spodobało mi się to. Aktorstwo zaczęło się więc dla mnie dopiero w Polsce. Dlatego kiedy mówię któremuś ze starych znajomych, że zostałam aktorką, wszyscy się dziwią, bo nigdy wcześniej o niczym takim nie myślałam. Nawet nie chodziłam do teatru, będąc na Litwie.
- Akademia Teatralna utwierdziła panią w przekonaniu, że aktorstwo to pani powołanie?
- Po prostu zrozumiałam, że nie chcę robić niczego innego. Ostatnio ktoś mnie zapytał, czym bym się chciała zajmować, jeśli nie byłabym aktorką, a ja odpowiedziałam, że chciałabym pracować w kwiaciarni albo w pasmanterii. (śmiech) Ale udało się z aktorstwem – i ja to po prostu bardzo lubię.
- Zaraz po ukończeniu studiów trafiła pani do prestiżowego Teatru Narodowego w Warszawie. Poczuła się pani doceniona?
- Na pewno. Mój debiut na scenie Teatru Narodowego to był jednak ogromny stres. Francuski reżyser Jacques Lassalle dał mi wtedy nieźle w kość. (śmiech) Dlatego wiem, że kiedy ktoś dostaje w jakimś zawodzie szansę na zaistnienie, to zawsze wiąże się to z ogromnym wysiłkiem i stresem.
- Znalazła pani duże uznanie jako teatralna aktorka. To właśnie na scenie znajduje pani największe spełnienie?
- Nie. Teraz mam taki czas, że chciałabym robić dużo filmów i seriali. Zdaję sobie bowiem sprawę, że muszę kuć żelazo póki gorące, bo niedługo przestanę być piękna i młoda. (śmiech) Film rządzi się swoimi prawami. Środowisko filmowe nie chodzi do teatru. I to, że grasz w teatrze, nie znaczy, że grasz w filmie. Ja chciałam w to zainwestować i zapraszałam reżyserów na moje spektakle. I tak powoli przecierałam sobie szlaki.
- Kiedy zaczęła pani karierę, mówiono, że gra pani zbyt teatralnie jak na film. Tak było rzeczywiście?
- Faktycznie: tuż po skończeniu Akademii Teatralnej słyszałam takie zarzuty, że jestem zbyt teatralna. Ale może to się zmieniło? Może ja dojrzałam? Teraz już tego nie słyszę.
- Początkowo grywała pani małe role emigrantek z Rosji. Te doświadczenia zniechęcały panią do kina i telewizji?
- Nie. Z perspektywy czasu wiem, że to był pewien etap. Bo w końcu przyszła taka chwila, że zostałam obsadzona w roli Polki. To była dla mnie nagroda za ten wysiłek pozbywania się akcentu. I teraz wiem, że mogę grać takie i takie postaci.
- Co przełamało tę złą passę?
- Nie mam pojęcia. Minęło wiele lat. To nie kwestia dwóch miesięcy. Ja się zmieniłam. Wzbogaciłam się o warsztat pracy z różnymi reżyserami różnych spektakli. Zmienił się z czasem mój styl grania. I w końcu dostałam rolę, która pokazała, że mogę być też dobra w filmie.
- Praca w filmie jest inna niż w teatrze?
- Oczywiście. W teatrze mamy zazwyczaj co najmniej dwa miesiące na odnalezienie postaci. W filmie tej szansy nie ma. Do tego na scenie wszystko jest nienaturalne. Wraz z publicznością tworzymy zamkniętą przestrzeń, w której następuje wymiana energii. W filmie jest to wszystko bardziej techniczne: kamera jest blisko, trzeba się poruszać do niej, ma się pewną wyznaczoną ścieżkę. I tego wszystkiego trzeba się nauczyć, zdobyć odpowiedni warsztat.
- Co panią najbardziej pociąga w kinie i telewizji, czego nie ma w teatrze?
- Ten zupełnie inny sposób pracy. To jest teraz dla mnie najciekawsze. W kinie rzadko dotykamy aż taką literaturę jak w teatrze. W teatrze można się więc pobawić słowem, a w kinie – szukać prawdy postaci, aby nie było widać, że gram, tylko że jestem, jak to się mówi w świecie aktorów.
- Moją ulubioną pani rolą w ostatnim czasie jest Helena w „Białej odwadze”. Pani woli te z „Doppelgangera” czy z „Ukrytej sieci”?
- Ja lubię je wszystkie. No ale wiadomo, że moja uroda pasuje do filmów kostiumowych i do postaci femme fatale. Ale lubię wszystkie odsłony siebie – i kino daje mi możliwość ich kreowania.
- Wszystkie aktorki zawsze marzą o roli w kostiumowym filmie, a pani już to marzenie spełniła.
- To prawda. Spotkałam się z Marcinem Koszałką podczas kręcenia serialu „Erynie”. Opowiadał mi wtedy o „Białej odwadze” i słuchałam tego z zachwytem, myśląc sobie „Boże, ale fajnie byłoby w tym wziąć udział”. Dlatego kiedy dostałam od Marcina telefon z propozycją roli, byłam przeszczęśliwa, że będę mogła w tym filmie wziąć udział.
- Marzy pani teraz o jakiejś konkretnej roli?
- Nie. Modlę się tylko o to, żeby przychodziły ciągle jakieś ciekawe rzeczy.
- Sukces w kinie i w telewizji przyszedł do pani wraz z czterdziestką. To rzadkość – ale pani przykład pokazuje, że to możliwe. Co zatem dalej?
- Chciałabym, żeby nic się nie zmieniało, tylko było tak jak teraz. (śmiech) Wtedy będzie wspaniale.
- Pani mama jest Rosjanką, tata Litwinem, a pani teraz mieszka w Polsce. Kim się pani czuje?
- Mieszanką. Zazdroszczę tym, którzy mają konkretną tożsamość narodową. Zazdroszczę tym, którzy mieszkają w tych samych miasteczkach, w których się wychowywali. Bo jak wracam do swego miasta, to zawsze muszę pójść pod ten blok, w którym się wychowałam czy pod tę szkołę, do której chodziłam. Jest we mnie bowiem tęsknota za czasem dzieciństwa. Bo bez względu na to, w jakich czasach się ono wydarzyło, powrót do niego zalewa serce błogością. Próbuję jednak w tej swojej mieszance narodowościowej znajdywać jakiś walor. Ale nie umiem powiedzieć kim się czuję. Jeszcze sześć lat temu, kiedy nie miałam dzieci, mówiłam, że czuję się Polką. Ale teraz, kiedy mam dzieci, staram się im przekazać część swojej kultury. Zabieram choćby córki na festiwal tradycyjnej muzyki litewskiej czy czytam im książki w tym języku. To ważne, by przekazywać to dalej. Dlatego nie mogę dziś powiedzieć, że czuję się Polką.
- Początkowo używała pani spolszczonego nazwiska – Gorodecka. Teraz znów jest pani Gorodeckaja. Dlaczego?
- Gorodeckaja jest trudnym nazwiskiem do odmieniania. Koledzy z Akademii Teatralnej śmiali się ze mnie, że są na roku z Gorodeckajają. Dlatego zaczęłam początkowo używać spolszczonej wersji, żeby to nazwisko nie rzucało się w oczy. Ale w teatrze funkcjonowałam jako Gorodeckaja. Musiałam więc w końcu wybrać jakiś jeden sposób. W tym wieku, w jakim teraz jestem, zdecydowałam się na Gorodeckają. Czyli jestem taka, jaka jestem.
- Córki chętnie garną się do wiedzy o swych litewskich korzeniach?
- Nie bardzo. Trzeba by włożyć sporo pracy, by dobrze mówiły w tym języku. Na razie rozumieją po litewsku i coś tam dukają. Dla nich to i tak duże osiągnięcie. Chciałabym, żeby wiedziały, skąd wypływa z nich taka a nie inna tęsknota. Myślę, że jak nie będę tego pielęgnować, to nie poczują nagle, że mają w sobie inną krew. Tylko z tych wspomnień z dzieciństwa będą pamiętały, że z mamą śpiewały litewskie pieśni czy że mama przywoziła z Litwy ten wyjątkowy chleb i zamrażała w zamrażarce, żeby go mieć przez cały rok. Ja mogę mieć na to wpływ – i staram się go mieć.
- Często pani bywa na Litwie?
- Tak. Raz na trzy miesiące. Mam tam wspaniałego brata, który jest strażakiem. Ostatnio śmialiśmy się z tego, że i on wybrał sobie zawód z adrenaliną. Bardzo lubię spotykać się z nim i z jego rodziną. Mam tam jeszcze ciocię. Tylko moja mama jest tutaj. Staramy się wspólnie jeździć na święta, aby je spędzić w rodzinnym gronie.
