Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Żaden materiał i adrenalina nie są warte ludzkiego życia

Halina Gajda
O pracy korespondenta wojennego, przeżyciach z tym związanych, aktualnej sytuacji politycznej na świecie, ale również o gorlickich korzeniach rozmawiamy z Dariuszem Bohatkiewiczem.

Widział Pan na własne oczy wojnę w Afganistanie, Gruzji, Iraku. Jak przyjał Pan informację, że teraz na syryjskim niebie mogą pojawić się polskie samoloty F-16?

Sprawa wysłania naszych F-16 jeszcze nie jest przesądzona. Jeśli jednak nasi piloci tam polecą, to wszystko wskazuje na to, że będzie to misja wyłącznie patrolowa. Polacy nie będą bombardować pozycji sił Państwa Islamskiego (ISIS), a jedynie informować o pozycjach i magazynach broni terrorystów.

To oficjalne stanowisko naszego ministerstwa, ale czy to ostateczny scenariusz?

Walka i bombardowanie dżihadystów od wielu miesięcy zarezerwowane są dla sił koalicji anty-ISIS i Rosjan, którzy niestety bombardują nie tylko terrorystów z ISIS, ale także ludność cywilną. Rosja jednoznacznie wspiera reżim Assada i niszczy nie tylko Państwo Islamskie, ale przede wszystkim partyzantkę zwalczającą Assada. I jak zawsze w takich przypadkach, również osoby cywilne. A to właśnie Assad winny jest w dużej mierze obecnej sytuacji w Syrii, czyli maltretowaniu własnego narodu i wojnie domowej oraz emigracji ludności.

Ze swojego doświadczenia, widzi Pan szansę na zakończenie tego konfliktu?

Ocena sytuacji jest jednoznaczna. Bez udziału wojsk lądowych nie ma szans na przerwanie walk w Syrii. Mam nadzieję, że nasi żołnierze z sił lądowych tam nie polecą. Chyba że za cenę stałych, a nie rotacyjnych baz NATO, a przede wszystkim obecności Amerykanów w Polsce i Europie Wschodniej. Ale to decyzja polityków, nie dziennikarzy.

Bałby się Pan tam pojechać, czy przeciwnie - ciągnie Pana na wojnę?

Oczywiście, jeśli będzie możliwość, to do Syrii znowu polecę. Ale temat jest bardziej złożony. Żaden materiał telewizyjny nie jest wart ludzkiego życia. I jadąc tam musiałbym mieć jakąś gwarancję bezpieczeństwa pracy dla mnie i mojej ekipy. Tego tam nikt nie może zagwarantować. W Syrii byłem w październiku ubiegłego roku w czasie wyjazdu na pogranicze libańsko-syryjskie. Rozmawiałem z ludźmi w nielegalnych obozach uchodźców, które założono w Akkrze w Libanie, zaledwie dwa kilometry od granicy z Syrią. Jeśli będzie taka możliwość, to oczywiście znów pojadę. Wszystko jest możliwe...

W Polsce przetacza się dyskusja o uchodźcach - przyjmować, nie przyjmować, ilu, jakich. Widział Pan ich rzesze w wielu krajach. Czy rzeczywiście wszyscy oni potrzebują schronienia w Europie?

Moje stanowisko jest jednoznaczne - każda osoba dotknięta wojną, która potrzebuje pomocy, powinna ją otrzymać, niezależnie od wszystkiego.

Rozgraniczmy jednak uchodźców wojennych od imigrantów zarobkowych...

Rzeczywistych uchodźców spotkałem w Libanie, mieszka tam 1,5 miliona osób z Syrii. Całe wielopokoleniowe rodziny: dziadkowie, rodzice i dzieci. Mieszkają w obozach po około sto osób, zaledwie dwa kilometry od granicy z Syrią. Żyją w skrajnie tragicznych warunkach z jedną plastikową toaletą i jednym źródłem wody. I mówią wprost: nie chcemy jechać do Europy, nasz dom to Syria.

Jednak rzesze z jakichś powodów decydują się na wyjazd.

Zdaniem tych, którzy zostają na miejscu, do Europy jadą ci, którzy mają pieniądze i potrafią kombinować. Tam, w Libanie żyją z pomocy dobrych ludzi i organizacji międzynarodowych, w tym Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Widziałem sceny, jak tureccy „przewoźnicy” za 1000 albo 1500 dolarów proponowali nielegalny transport do Turcji, a później za kolejne dwa tysiące dolarów do Włoch czy Grecji. Ludzie płacili i nie wiedzieli, kiedy, czym, gdzie i jak dotrą do Turcji, ale wierzyli, że dotrą. Spektakularnym miejscem dla uchodźców jest francuskie miasto Calais. Byłem tam kilkanaście dni temu. Wśród tej cztero-, może pięciotysięcznej grupy zdecydowaną większością są młodzi mężczyźni, których jedynym marzeniem jest wyjazd do Wielkiej Brytanii. Kobiety i dzieci mogłem policzyć na palcach dwóch rąk.

Widział Pan, w jakich warunkach tam żyją?

W samym obozie, który nazywają Camp Jungle, czyli obóz dżungla, w nocy dochodzi do dantejskich scen. Są to nie tylko kradzieże, ale liczne ataki z użyciem noży i maczet, z tragicznym finałem, jak odcięte nogi i ręce. Ludzie ci w nocy starają się przedrzeć przez kordony francuskiej żandarmerii i próbują dotrzeć do promów czy Eurotunelu. Zdarza się niestety, że atakują kierowców tirów, w tym Polaków, których jest tam wielu. Najważniejszym obrazem, który pozostanie w mojej pamięci, będzie widok kłódek na barakach z dykty czy namiotach i napis „Powodzenia w drodze do Anglii”. Afgańczyk - jeden z koczowników z Calais, powiedział nam do kamery, że zapłacił jedenaście tysięcy dolarów, by dotrzeć do Londynu. Od pół roku codziennie w nocy stara się nielegalnie ukryć w tirze i w ten sposób wjechać do Anglii. W obozie ludzie żyją tylko z pomocy z zewnątrz. I ciekawostka, w jednym dniu dostają buty, w kolejnym środki czystości, a w następnym kurtki. Dostają, a później zakładają sklepy i próbują ten towar sprzedać.

Przez lata pracy widział Pan wiele konfliktów. Który najmocniej utkwił Panu w pamięci, może jakieś szczególne zdarzenie?

Było tego wiele. Trudno tak od razu wskazać, czy to Irak, Palestyna, Kosowo czy Afganistan. Chyba jednak było to zatrzymanie nas w Gruzji przez Rosjan i Osetyjczyków, którzy może nie chceli nas od razu zabić, ale na pewno solidnie poturbować. Tak na szczęście się nie stało. Potem więzienie, wielogodzinne przesłuchania przez rosyjskie służby. Nieciekawe były też stałe ostrzały baz w Iraku czy w Afganistanie, gdy pocisk moździerzowy czy rakietowy trafił w nasz namiot w Babilonie. Była też katastrofa i pożar śmigłowca MI 24 w Diwaniji w Iraku, który cudem przeżyłem. Gdyby nie pomoc chłopaków z US Marines, którzy mimo zagrożenia wybuchem śmigłowca wynieśli mnie z płonącej maszyny, pewnie nie rozmawialibyśmy dzisiaj.

Tak naprawdę, u Pana ciągle jak na wojnie. W słuchawce słyszymy: zadzwoń później, nagrywam program, a czasem: Oddzwonię po „Panoramie”. Ma Pan czas, by wracać do Gorlic?

Taka praca. Podobnie jak większość moich kolegów z różnych, nie tylko polskich stacji telewizyjnych, daję z siebie wszystko. Tu nie można robić niczego na pół gwizdka. Kocham tę pracę, wykonuję ją najlepiej jak umiem. Nie nazywam tego karierą, a przygodą. Do Gorlic przyjeżdżam niestety sporadycznie. Przy mojej pracy i rzadkich urlopach, wyjazd z Warszawy do Gorlic to niemal wyprawa. Jeśli jestem, to niestety tylko na kilka godzin. Byliśmy z żoną w święta. I ostatnio w smutnych okolicznościach, najpierw w czasie choroby, a później na pogrzebie mojej kochanej babci.


Na ramieniu rozliczenie z fiskusem. Jak z Pana meldunkiem? Nadal wspiera Pan swoje miasto?

Wciąż jestem zameldowany w Gorlicach, tu mam zarejestrowaną firmę i tu płacę podatki. Nie zamierzam nic zmieniać. Tak jak w życiu osobistym czy sporcie. Choć od wielu lat mieszkam w Warszawie, to wciąż kibicuję Glinikowi Gorlice. Wiśle Kraków oczywiście też.

W tym roku 110-lecie Kromera. Przyjedzie Pan?

Jak tylko czas pozwoli. Zresztą w tamtym tygodniu dzwoniła już koleżanka i kolega z mojej dawnej klasy z takim pytaniem. Jest pomysł kolejnego spotkania w 25-lecie matury. Choć mieszkam od wielu lat poza Gorlicami, to z gorliczanami kontakt mam cały czas. Zrobię wszystko, żeby przyjechać! A swoją drogą, poprzez Gazetę Gorlicką przesyłam serdeczne pozdrowienia dla wszystkich Czytelników i mieszkańców ziemi gorlickiej.

Rozmawiała Halina Gajda

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska