Boazera stanowiła bohaterskie wyzwanie dla mężczyzn, pragnących zapunktować przed żonami błagającymi o pawlacze. Domowe rzemiosło stolarskie było również pysznym pretekstem, by ze szwagrem czy kolegą zaopatrzeni w wiertarkę CELMA powolnie celebrować proces twórczy przy literatce wódki żytniej, ew. piwa, które akurat „rzucono” do sklepu i nie wypadało z tej okazji kupić mniej niż jedną skrzynkę. Piwo przydawało się szczególnie w lecie, gdy co chwila czegoś na budowie brakowało, jakichś gwoździ czy drewienek, i po które należało pielgrzymować nie wiadomo gdzie - bo na pewno nie do OBI - na piechotę, po rozgrzanych i spękanych płytach chodnikowych, gdzieniegdzie zapadniętych lub pochłoniętych przez trawę.
Ludzi, z punktu widzenia wymowy słowa „boazeria”, podzielić można było na dwie grupy, by nie powiedzieć kategorie. Ci „poprawni”, w tym ja, mówili BOAzeria, zupełnie jak wąż boa. „Wieśniacy” - jak wówczas sądziłem - BŁAzeria. Dziś ze wstydem stwierdzam, że sam byłem wsiurem, no bo przecież to pochodzi od francuskiego „boiserie”, gdzie „bois” wymawiane jak BŁA oznacza drzewo.
Jak Polska długa i szeroka, powitalnym hasłem i odzewem gości był dialog: „Macie tu kapcie. Dziękuję, piękna boazeria”, choć, zwykle piękna nie była. Jeżeli dziś zdarzy się stara drewniana okładzina, jeśli się jakimś cudem uchowała, to jest natychmiast niszczona, z podobną zresztą nienawiścią jak linoleum - pokrycie podłogi, które wygląda jakby ktoś popełnił na nim samobójstwo, w dodatku zainfekowane grzybem od spodu.
Tak czy siak efekty wielodniowej, nie do końca świadomej pracy nad boazerią były różne. Krzywo powbijane, zbyt wielkie gwoździe, nierówne płaszczyzny, niedomykające się drzwiczki kryjące liczniki elektryczne i wspomniane pawlacze, zawsze zbyt małe na cokolwiek, za to ograniczające już wystarczająco ciasne korytarze; popękane u zarania, lub z czasem świerkowe listewki, wielkie ziejące szpary, zarastające kurzem i metropoliami roztoczy, przede wszystkim jednak kolor, pod wpływem światła nieubłaganie zmierzający w kierunku grobowego brązu. Brązu, któremu jedyne życie dawały zwisające, kolorowe koraliki - niby przepierzenie między korytarzem a resztą mieszkania. Wiszące smutno - trochę orientalnie, a trochę nie wiadomo po jakiego czorta.
