https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Buntownik w sutannie (2)

Marek Bartosik
W 1987 roku ksiądz Isakowicz-Zaleski założył w Radwanowicach Fundację imienia brata Alberta
W 1987 roku ksiądz Isakowicz-Zaleski założył w Radwanowicach Fundację imienia brata Alberta Robert Szwedowski
- W Tadeuszu jest potrzeba angażowania się w sprawy nawet przegrane i trwania przy nich,jeżeli tylko uważa je za słuszne moralnie. To widać w całym jego życiu - mówi Wojciech Bonowicz. Zna ks. Isakowicza-Zaleskiego od ponad 20 lat, w wydawnictwie "Znak" redagował jego słynną książkę "Księża wobec bezpieki" - pisze Marek Bartosik.

Ksiądz Zaleski przyznaje, że z książek największe wrażenie zrobili na nim "Ludzie bezdomni" Żeromskiego. "Podobały mi się zwłaszcza te fragmenty, które mówiły o tym, że Judym jest takim Don Kichotem walczącym z wiatrakami. (...) Mnie ten ideał bardzo odpowiadał: życia, w którym idzie się pod prąd i w którym własne sprawy poświęca się sprawie wspólnej" - tłumaczył fascynację tą szkolną lekturą. I dodawał: "Jeżeli jestem przekonany, że mam rację, nie boję się wystąpić sam przeciw silniejszemu. A jeśli nawet się boję, to poczucie, że powinienem, jest mocniejsze niż lęk. No i prawdą jest, że lubię samotną walkę, nawet jeśli ona kosztuje".

- Gdyby w naszych szkolnych latach ktoś mnie pytał jaka przyszłość czeka Tadka, to pewnie bym powiedział, że zostanie naukowcem, historykiem - mówi Jerzy Lackowski, kolega ks. Zaleskiego z VI LO w Krakowie i z duszpasterstwa młodzieży, a w III RP wieloletni małopolski kurator oświaty.

Zapamiętał, że Tadek Zaleski jako nastolatek zwyczajnie budził zaufanie. Był zadziorny, ale równocześnie roztropny. - Należał do tej grupy kolegów, którzy szukali w życiu czegoś więcej niż wesołego, bezproblemowego przeżycia bieżącej chwili - opowiada dzisiaj.

Pamięta, że mieli świetną nauczycielkę historii, wdowę po ostatnim przedwojennym wojewodzie krakowskim. Uczniowie bardziej zainteresowani przeszłością, o której w szkole oficjalnie za Gierka nie uczono, spotykali się w jej prywatnym mieszkaniu. Pamięta też podobne spotkania w domu państwa Zaleskich, czyli w wielkiej kamienicy przy ulicy Zyblikiewicza. Ojciec dzisiejszego księdza pochodził z małej miejscowości w powiecie buczackim, matka z rodziny ormiańskiej od dawna osiadłej w Rzeczpospolitej. W ich domu licealiści słuchali o Katyniu, Kresach. - My już wtedy wiedzieliśmy, że kariera w tamtym ustroju to stoi nie przed nami, ale przed tymi, którzy pogodzili się z ówczesną władzą - wspomina Jerzy Lackowski.
29 października 1975 roku Tadeusz Isakowicz-Zaleski razem z kolegami wsiadał na krakowskim dworcu do pociągu, by pojechać do Brzegu Dolnego i odsłużyć dwa lata w specjalnej jednostce wojskowej utworzonej tam przez władze PRL dla kleryków. Nastroje były kiepskie. Jasne było, że kamasze to szykana wobec młodych ludzi, którzy zdecydowali się wstąpić do seminarium. Mieli więc poczucie krzywdy, choćby z tego powodu, że są traktowani gorzej niż inni studenci, których czekał tylko rok wojska i to po studiach. Mieli też w pamięci radę, jakiej udzielił im przed wyjazdem ówczesny rektor seminarium ks. Franciszek Macharski. Mieli w Brzegu postępować według wskazówki, którą znajdą na oknach wagonu. Odnaleziony tam napis brzmiał: "Nie wychylać się".

Kleryk Zaleski nie zastosował się do rektorskiej wskazówki . - Należał do tych z nas, którzy najmocniej się buntowali. Został naszym nieformalnym liderem. Był silny, stanowczy. Stał na pierwszej linii i za to płacił. Nie wszystkich z nas było na to stać, ale Tadek był dla słabszych wyrozumiały - opowiada jego ówczesny kolega z kompanii Józef Kupny, dziś biskup pomocniczy w diecezji katowickiej. Walka o prawo do modlitwy, udział w głodówce, opisanie zbrodni katyńskiej w zadanym na zajęciach politycznych referacie o zasługach Armii Czerwonej i inne niesubordynacje spowodowały, że żołnierz-alumn, jak w jednostce klerycy byli nazywani, Zaleski spędził w pace 56 dni. I o tyle dni później niż koledzy opuścił jednostkę po zakończeniu służby.

Zanim ukończył seminarium, zaczął się Sierpień. - W Polsce funkcjonuje wielki mit, że Kościół hierarchiczny popierał Solidarność. Mogę powiedzieć, że znaczna część księży popierała w różnych formach i w różnym stopniu. Ale iść na całość w tej sprawie gotowa była tylko garstka. I była całkiem spora grupa księży, którzy uważali, że duchowni absolutnie nie powinni się w to angażować, że to jest polityka - tak z perspektywy późniejszych doświadczeń oceniał ten okres. Sam zaangażował się wówczas mocno. W końcu lat 70. związał się z nowohucką opozycją. Jeszcze przed Sierpniem '80 w seminarium rozprowadzał drugoobiegowe pisma i książki. I znowu był tam pod tym względem wyjątkiem. Poznał działaczy Studenckiego Komitetu Solidarności. Na wiecu założycielskim NZS wystąpił jako przedstawiciel wyrzuconego z uniwersytetu w 1954 roku Wydziału Teologicznego. Wspomina, że gdy jako wybrany przez kolegów kleryków ich przedstawiciel, przedstawiał władzom seminarium postulaty drobnych zmian organizacyjnych, usłyszał od jednego z przełożonych, że marzy mu się założenie w seminarium Solidarności. Wtedy omal nie wyleciał z seminarium.

Stan wojenny zastał go na plebanii parafii św. Mikołaja w Chrzanowie, gdzie pojechał na praktykę. Znowu były ulotki, rewizja, więc został przeniesiony na praktykę do innej parafii. Przez ostatni rok studiów mieszkał poza seminarium, u sióstr na Woli Justowskiej. Miał mieć stamtąd dalej do polityki niż z położonego pod Wawelem budynku seminarium, a wyszło odwrotnie. Dlatego później kardynał Macharski mówił mu, że zostanie wyświęcony, jeśli zaraz potem wyjedzie na studia do Rzymu. Po wahaniach zgodził się. Na mszę prymicyjną w maju 1983 r. przyszli znajomi działacze Solidarności z transparentami. Na studia w rzymskim kolegium ormiańskim nigdy nie wyjechał. Władze PRL nie wydały mu paszportu. Po latach dowiedział się, że zdecydowało o tym SB.
Parę miesięcy po święceniach, a krótko po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, trafił do "państwa mistrzejowickiego", czyli nowohuckiego kościoła, gdzie słynny ks. Kazimierz Jancarz prowadził rozbudowane Duszpasterstwo Ludzi Pracy, które stało się w latach 80. jednym z najważniejszych ośrodków opozycyjnych w Polsce. Z Jancarzem znali się od czasu spotkań na wyjazdach oazowych. Ks. Isakowicz-Zaleski najpierw rozwoził bibułę, miał obowiązki kapłańskie, potem zastępował też Jancarza, gdy ten wyjeżdżał. Zapłacił za to dwoma napadami, jakich dokonali na niego "nieznani sprawcy". Do pierwszego doszło w Wielką Sobotę 1985 r. w piwnicy kamienicy, w której mieszkał. Poszedł tam schować bibułę. Napastnicy zostawili mu na ciele poparzenia ułożone w kształt litery V. Po drugim napadzie, w grudniu tego samego roku, kiedy omal nie zginął w swoim pokoju u sióstr, koledzy z podziemia kupili mu obronnego psa a ówczesny kanclerz kurii Bronisław Fidelus chciał wymienić spaloną żarówkę nad wejściem do mieszkania.

- Znam Tadeusza z jego najpiękniejszej, słonecznej strony, bo najszczęśliwszy jest chyba wśród swoich podopiecznych w Radwanowicach. Tam się rozluźnia, lubi posiedzieć przy ognisku, pożartować, pogadać - mówi o ks. Zaleskim Anna Dymna. Kilkanaście lat temu została przez niego zaproszona do Radwanowic, do jury festiwalu teatralnego dla osób niepełnosprawnych intelektualnie.

- To było moje pierwsze spotkanie z takimi osobami. Przez chwilę byłam przerażona. Na szczęście strach szybko minął. Byli tak autentyczni, czyści i wiarygodni... Chciałam widywać ich częściej, zaczęłam jeździć do Schroniska im. Brata Alberta bez okazji. Zorientowałam się, że jeżdżę tam po spokój i miłość, jaką ci ludzie dają. Nie dlatego, że jestem jakąś wielką aktorką, ale dlatego, że z nimi jestem i mogę dla nich coś zrobić. Patrzyłam jak ks. Tadeusz z nimi rozmawia, jak ich zwyczajnie, życzliwie traktuje. Dzięki temu i ja szybko zauważyłam w nich prawdziwe piękno. A ksiądz Zaleski przyglądał się tylko, jak połykam haczyk.

Kiedy okazało się, że w wyniku kolejnej nowelizacji ustawy o zatrudnieniu i rehabilitacji osób niepełnosprawnych, 30 podopiecznych z Radwanowic straciło prawo do dofinansowywanych przez państwo warsztatów terapeutycznych, Tadeusz powiedział mi: "Trzeba coś zrobić, by ich ratować od beznadziei. Załóż fundację, otwórz dla nich warsztaty, jesteś tym ludziom potrzebna, nie bój się, dasz sobie radę". I założyłam sześć lat temu. Jestem mu za to ogromnie wdzięczna. Nadał mojemu życiu nowy wymiar i sens. Bardzo wiele się od niego nauczyłam - mówi Anna Dymna.

Ksiądz pracuje z niepełnosprawnymi od 30 lat, a więc równolegle ze wszystkimi innymi zajęciami, z których jest w Polsce także znany. Duszpasterzem osób niepełnosprawnych został właściwie samozwańczo. W 1987 r. założył w Radwanowicach Fundację im. brata Alberta. Kardynał Macharski zgodził się na to ustnie. Ale fundacja jest instytucją świecką.

Ks. Isakowicz-Zaleski bywa krytykowany niemal za wszystko, co robi. Poza właśnie fundacją.

- On jest zaangażowany serio w to, co jest istotą chrześcijaństwa. Naprawdę zajmuje się tymi najmniejszymi. Każdy, kto chce rzucić w niego kamieniem, powinien najpierw pojechać do Radwanowic, być z tymi ludźmi, zamieszkać wśród nich, zobaczyć, jakie to trudne - mówi ks. Adam Boniecki.

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska