Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Burmistrz Bobowej po godzinach pracy jest pszczelarzem

Halina Gajda
Halina Gajda
fot. archiwum prywatne
Wacław Ligęza, burmistrz Bobowej, odebrał wczoraj tytuł Silnego Człowieka Gorlickiego. Nam zdradza, gdzie najchętniej spędza czas i dlaczego pracował jako ratownik w pogotowiu.

Czy Silny Człowiek Gorlickiego czuje się... silny?
(śmiech) Nie za specjalnie, bo uważam, że są znacznie bardziej odpowiedni do takiego tytułu, nawet w naszym regionie.

Kokietuje Pan.
Nie. Naprawdę. Nawet nie wiedziałem, kto mnie wytypował. Zresztą do tej pory nie wiem. Jeśli „silny człowiek” oznacza odpornego na stres, prztyczki i takiego, co bierze na klatę wszystkie kłopoty, to może rzeczywiście jestem silny. Lata na urzędzie nauczyły mnie pokory, ale i umiejętności zachowania spokoju, nawet w ekstremalnych sytuacjach.

To ile lat już Pan na urzędzie?
Czternaście.

Czwarta kadencja...
No tak. Pamiętam, jak przyszedłem, to kolejki mieszkańców wydawały się nie mieć końca. Czasem oczekiwano ode mnie lekarstwa na sąsiedzkie gniewy i spory o miedzę. A co można w takich sytuacjach? Nic, poza próbą przemawiania do rozsądku, że jak sami sobie nie pomogą, to im żaden urząd nie pomoże. Nawet sąd. Kroczek po kroczku, systematycznie, kolejne waśnie wygasały, choć mam kilka rodzynków, nad którymi pracowałem kilka dobrych lat. (śmiech)

Teraz też przychodzą w takiej liczbie?
Przychodzą, ale już nie grupowo. Zdarza się, że wdepną do urzędu ot tak, a potem mówią mi w gabinecie, że zobaczyli moje auto i przyszli się przywitać.

A ekstremalne sytuacje, o których mówił Pan wcześniej?
Zdecydowanie powódź z 2010 roku. Zrujnowała gminę, ale i życie wielu ludzi. Powtarzałem im: nie zostaniecie sami. A sam w duchu mobilizowałem się, żeby im pomóc. Sytuacja była chwilami beznadziejna. Domy pojechały razem z osuwiskami, a oni zrozpaczeni oczekiwali ode mnie odpowiedzi na pytanie: Boże, dlaczego my, za co? I co powiedzieć w takiej sytuacji? Robiłem spotkania co trzy dni, tłumaczyłem, co i jak będziemy robić. Od razu zdecydowałem, że to my, jako gmina, wybudujemy domy.

Inne samorządy dawały powodzianom kasę do ręki. O ile mniej kłopotów mieli...
Tylko często ci ludzie nie podołali i ani domów nie wybudowali, ani ich nie kupili. Nie chciałem takiej sytuacji. Stąd decyzja o budowie. Czasem miałem pod górkę, bo poszkodowani nie do końca wierzyli, że gmina naprawdę chce im pomóc. Zwłaszcza gdy wielu „uczynnych” podszeptywało im, że są naiwni, bo zaufali urzędnikowi. Oj, było kilka ciężkich chwil.

Ale domy powstały w ekspresowym tempie, właściwie w kilka miesięcy.
Pamiętam, jak w ministerstwie przekonywałem, że potrzebuję dodatkowych pieniędzy na podłączenie tych dziewięciu budynków dla powodzian do sieci kanalizacyjnej i wodociągowej. Tłumaczyłem trochę jak chłop krowie na miedzy, wszelkimi najrozsądniejszymi argumentami, które przyszły mi do głowy. O dziwo, udało się! Kasę dostałem, domy zostały podłączone, jak przystało na dwudziesty pierwszy wiek.

Do tego to nie opanowanie, a spryt był potrzebny.
To na pewno, ale proszę uwierzyć, kilka razy dostałem niezłą dawkę adrenaliny.

To znaczy?
Znowu wrócę do powodzi z 2010 roku. Kilka domów w Jankowej zaczynało być coraz bardziej zagrożonych. Woda w Białej podnosiła się w oczach. Zaproponowałem mieszkańcom ewakuację. Przekonywałem, że będą bezpieczni, przeczekają w ciepłym i suchym miejscu. Długo trwało, zanim dali się przekonać. Przyjechała straż pożarna z łodzią. W pierwszej kolejności wsiadły dzieci i osoby starsze. Nurt był już bardzo rwący. W pewnym momencie okazało się, że łódź nie jest w stanie ruszyć, zaczynało ją znosić. Tylko przytomność strażaków i to, że łódź była na linie, uratowała tych ludzi. Pomyślałem wtedy: Boże, namówiłem ich na ewakuację, w dobrej wierze, dla ich bezpieczeństwa. Tymczasem o mało nie przypłacili tego zdrowiem, może nawet życiem. Potem okazało się, że w śrubę wkręciła się jakaś szmata. Tego, co przeżyłem, nikt mi nie odbierze. Tego, czego się wtedy nauczyłem, nikt mi nie da.

Przez tyle lat opanowanie można wypracować?
W moim przypadku to nie praca w samorządzie była taką lekcją, a dwuletnia zastępcza służba wojskowa w pogotowiu ratunkowym. W Gorlicach.

Będę złośliwa. (śmiech) Czyżby dostał Pan na poborze kategorię D, jak wiadomo co?...
Żadne takie! (śmiech) Na pierwszym poborze to szykowali mi marynarkę wojenną czy jakoś tak. Ponieważ czynnie uprawiałem siatkówkę, po drodze zafundowałem sobie solidną kontuzję nogi. No i wylądowałem na zastępczej służbie, właśnie w pogotowiu.

Sam Pan chciał?
Skąd. Tak mi wojskowi wybrali. Dzisiaj im za to dziękuję.

Czyli zastrzyki, kroplówki etc?
Nie tylko. Przede wszystkim odwaga, by reagować, jak coś się dzieje. Zdarzyło mi się kilka lat temu, że byłem świadkiem wypadku w Stróżach. Odruch udzielenia pierwszej pomocy włącza się jak automat. To się wie: trzeba zrobić to i to, w takiej, nie innej kolejności. Wiele razy widziałem śmierć, wypadki. Nauczyło mnie to hardości, tego, by w trudnych sytuacjach emocje odstawić na bok. Płakanie z innymi nad nieszczęściem na pewno im nie pomoże.

Gdzie Pan odreagowuje zawodowy stres?
Na boisku siatkarskim. Amatorsko sobie grywam. Już nie te lata i nie ta sprawność.

Myślałam, że na drogach - z dużą prędkością, na tej hondzie, co stoi w Pana garażu.
(śmiech) No i co z tego, że stoi, jak w tym roku to jeszcze ani kilometra nie przejechałem. Częściej rodzina korzysta. Owszem, jakiś czas temu byłem na motocyklowej pielgrzymce z Zakopanego do Ludźmierza, śladami Jana Pawła II, i w zasadzie na tym się skończyło. Wolę pszczoły.

Że co?
Mam pasiekę. Małą. Miodu tyle, co dla siebie i rodziny, ale frajdy co niemiara. Wieczorem, po pracy, jeżdżę sobie tam na chwilę. Popatrzę, co się w ulach dzieje, zrobię, co tam trzeba. Czasem mnie któraś z tych moich pszczółek dziabnie żądłem, ale już coraz rzadziej. Poznają swojego pana, wiedzą, że się nimi opiekuję (śmiech). Któregoś roku, tak na jesieni, jeden z uli przewrócił się. Pszczoły się dosłownie wysypały. Musiałem je jakoś pozbierać. Pożądliły mnie wtedy boleśnie. Na szczęście nie mam uczulenia.

Dużo tych uli?
Takich miododajnych to sześć.

Gdyby musiał Pan wskazać najtrudniejszy moment przez tych 14 lat, to byłby to...
Powódź 2010. Nic się z tym nie jest w stanie równać. Ile bym wtedy nie zrobił, zawsze było za mało. I nie mówię tego z perspektywy, że ktoś był zachłanny, roszczeniowy, tylko w całej tej masie nieszczęść trzeba było dokonać jakiejś gradacji - coś było ważne, ale inne było ważniejsze.

A sukces?
Poza domami dla powodzian, szkoła muzyczna w dworze Długoszowskich. No i jeszcze strefa gospodarcza, która jest już coraz bliżej. Jest już coś dla ducha, będzie też coś dla ciała. Mam na myśli miejsca pracy, które - wierzę w to mocno - da strefa gospodarcza.

Rozmawiała Halina Gajda

Gazeta Gorlicka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska