Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Do ostatnich sekund walczyli o życie pasażerów

Halina Gajda
Halina Gajda
Minęła 30. rocznica największej katastrofy w polskim lotnictwie cywilnym. 9 maja 1987 roku w Lesie Kabackim rozbił się Ił-62. Wśród załogi był rodowity krygowianin Leszek Bogdan.

Trzydzieści lat temu, w Lesie Kabackim pod Warszawą rozbił się Ił-62M „Tadeusz Kościuszko”. Zginęły 183 osoby. Mało kto wie, że wśród członków załogi był rodowity krygowianin Leszek Bogdan. W liniach lotniczych pracował jako radiooperator. W rejs do Nowego Jorku poleciał, bo akurat kolega po fachu miał komunię dziecka. Ot, zbieg okoliczności zapisany przez opatrzność.

- Leszek miał zwyczaj wbiegania po schodach samolotu. Wszystko było u niego „na szybko” - opowiada Andrzej Bogdan, brat mężczyzny. - Tego dnia było jakoś inaczej. Długo stał u wejścia do Ił-a i odprowadzał wzrokiem samochód żony, która przywiozła go na lotnisko - dodaje.

Przecież miał nigdzie nie lecieć

Była sobota, 9 maja - opowiada Andrzej Bogdan. - Pojechałem na mecz. Do Gorlic. Już w autobusie słyszałem, że rozbił się jakiś samolot. Spiker powtarzał wciąż te same słowa: tragedia, wszyscy zginęli, samolot spadł na las - wspomina.

Nawet przez głowę mu nie przeszło, że za kilka godzin przyjdzie mu być uczestnikiem tego dramatu. Póki co był spokojny. Przecież nie dalej jak kilkanaście godzin wcześniej rozmawiał z bratem. Ten nic nie wspominał, że ma dyżur i idzie do pracy, że poleci do Nowego Jorku.

- Jeszcze z wolną głową wróciłem do domu. Siadłem do obiadu, gdy na podjeździe pojawił się milicyjny radiowóz. Wysiadło z niego dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta - opowiada dalej.

Trochę się nawet zdziwił, ale znał oboje. Pewnie mają do niego jakiś interes. Pierwszy odezwał się mężczyzna: Andrzej, bo...

- Więcej nie potrzebowałem - opowiada. - Dotarło do mnie, co się stało - dodaje cicho.

Kilka godzin później był już w Warszawie, na miejscu, w Lesie Kabackim. Wspomnienia stamtąd są jak stop-klatki z filmu - wojsko otaczające kordonem teren, swąd spalenizny, drzewa połamane niczym zapałki, mnóstwo porozrzucanych bagaży, kawałki samolotu, ludzkie szczątki. W głowie myśl, że ktoś musi się zająć bratową. Przecież została z małymi dziećmi.

Pożar pojawił się niedługo po starcie

Radzieckie Ił-y 62M były chlubą polskich linii lotniczych. Zresztą wtedy, pod koniec lat osiemdziesiątych, niczego innego do dyspozycji nie było. Latały za ocen, mimo iż defekty i usterki były na porządku dziennym. Siedem lat wcześniej na chwilę przed lądowaniem na Okęciu, rozbił się „Mikołaj Kopernik” z 87 pasażerami na pokładzie. W katastrofie zginęła piosenkarka Anna Jantar.

Wtedy, w maju 1987 roku „Kościuszko” miał lecieć w drugą stronę. Wystartował o godz. 10.22. Na pokładzie miał 172 pasażerów, w tym kilkunastu z amerykańskimi paszportami. Było jeszcze 11 członków załogi. Przez pierwsze minuty lot przebiegł bez zakłóceń, ale niedługo potem, na wysokości Grudziądza zapalił się jeden z silników. Doszło do dekompresji, zaczęła szwankować praca drugiego z silników.

- Słyszałem nagrania z czarnej skrzynki - opowiada pan Andrzej. - Do kokpitu weszła stewardesa Hanna Chęcińska. Słychać, jak pada polecenie, by sprawdziła, co dzieje się w lukach bagażowych - wspomina dalej.

Niedługo potem załoga zameldowała wieży kontroli lotów, że Ani już nie ma. - Jej ciała nigdy nie odnaleziono - dodaje.

Najprawdopodobniej zginęła w pożarze tylnej części kadłuba, a jej nierozpoznane ciało spoczęło wraz z pozostałymi, niezidentyfikowanymi ofiarami wypadku.

Samolot dowodzony przez Zygmunta Pawlaczyka zawrócił do Warszawy. Przez chwilę był plan, że wyląduje w Modlinie, na wojskowym lotnisku, ale ostatecznie nie doszło to do skutku.

O godz. 11.12 „Kościuszko” ze zbiornikami jeszcze pełnymi paliwa zaczął ścinać drzewa w Lesie Kabackim.

Zawsze pamiętał o kolegach z Kopernika

Leszek Bogdan, gdy tylko 14 marca był na miejscu w Warszawie, zawsze szedł na mszę świętą do katedry. Dla pamięci o kolegach z „Kopernika”, którzy zginęli w 1980 roku. Raziło go, że na modlitwę za zmarłych przychodzi coraz mniej ludzi. Miał żal, że tak szybko zapomnieli o przyjaciołach, rodzinie. Z czasem miał zwyczaj mówić, że na Powązkach, w kwaterze, gdzie leży załoga tamtego samolotu, jest jeszcze sporo miejsca.

- Jagoda, żona Leszka opowiadała mi później, że tej pamiętnej soboty od samego rana dziwnie się zachowywał. Mówił jej, że słyszy sygnał karetek, że pewnie jakiś samolot się rozbił - przypomina sobie pan Andrzej.

Faktycznie słyszał, czy był to zły omen w głowie? Nikt dzisiaj już tego nie wie. Tyle że uparł się, żeby na lotnisko pojechał również starszy z synów, Jarosław. Po drodze co rusz upominał go, że ma się zaopiekować mamą. Wręcz żądał od chłopaka złożenia obietnicy. Znudzony ciągłymi pouczeniami nastolatek marudził, że ojciec zachowuje się tak, jakby wyjeżdżał na całe lata, a nie na kilka dni. - Któryś z kolegów, pewnie z obsługi naziemnej, zrobił bratu zdjęcie, gdy ten stał u wejścia do samolotu i machał na pożegnanie - przypomina.

Rzeczywiście. Na kolorowej fotografii jest maleńka postać człowieka na tle ogromnego samolotu. Widać tylko część napisu Polish Airlines na kadłubie. Mężczyzna ze zdjęcia ewidentnie ociągał się z wejściem na pokład, a przecież ostatecznie kochał swoją pracę. Dla latania porzucił nawet studia prawnicze, bo akurat LOT ogłosił, że szuka chętnych kandydatów na radiooperatorów. - Leszek miał doświadczenie ze służby wojskowej właśnie w lotnictwie. - opowiada jego brat. - Od razu skorzystał. I niemal od razu znalazł się w grupie najlepszych, bo tylko tacy latali na liniach transatlantyckich - dodaje.

Rodzinna trauma przy identyfikacji

Jest jeszcze jeden obrazek, który ma w pamięci Andrzej - Wielkanoc 1987 roku. Siedzieli przy jednym stole. Leszek miał urlop, przyjechał do Krygu z całą rodziną. Rozprawiali o wszystkim i o niczym, jak to na świątecznym, leniwym spotkaniu. W pewnej chwili wyciągnął z kieszeni czerwoną zapalniczkę. Bawił się nią, zapalając i gasząc na zmianę. Ktoś zapytał o znaczenie oryginalnego gadżetu. - Odpowiedział, że w kokpicie każdy ma przypisany jakiś kolor. Jemu trafiła się czerwień, stąd i takowa zapalniczka - opowiada pan Andrzej.

Po katastrofie rodziny zostały wezwane do zidentyfikowania ofiar. Po detalach, kawałkach ubrań, pozostałościach biżuterii. Udało się określić 121 ofiar tragicznego lotu. Nierozpoznane szczątki 62 pozostałych osób złożono we wspólnej mogile. Niejednokrotnie ciała trzeba było składać ze strzępów.

- Poszedłem na wskazane miejsce identyfikacji - mówi cicho.

Odruchowo sięgnął do kieszeni marynarki którychś szczątków. Natrafił na coś. Wyciągnął. W dłoni miał czerwoną zapalniczkę.

Ziemia w lesie, która nasiąknęła krwią

Samolot spadając, dosłownie przeorał las, wykosił drzewa na kilkuset metrach. Długo po wypadku nad miejscem unosił się zapach paliwa. Mimo upływu czasu rośnie tam niewiele drzew. Rodziny ofiar mówią, że to przez krew, którą nasiąkła ziemia. - Brat uwielbiał obserwować ptaki. Wszędzie, gdzie by nie był, wystarczyło mu kilka wolnych chwil, a łapał za lornetkę i biegł podglądać skrzydlate - opowiada.

Gdy był w domu, miał w zwyczaju wypady, nomen-omen, do Lasu Kabackiego.

Załoga „Kościuszki”, za wyjątkiem kapitana Pawlaczyka, została pochowana na wojskowej części Powązek. Niedaleko kolegów z „Kopernika”. Krygowianin jest pośród nich. Prosty pomnik, bez specjalnych zdobień.

- Niedługo przed katastrofą zapowiadał, że czas mu zarzucić latanie. Był już wszędzie na świecie. Poza Chinami. Akurat otworzyli linię do Pekinu - wspomina.

Posiedzenie Rady Miejskiej na rynku w Gorlicach

Tak kiedyś wyglądały Gorlice! [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]

Jeszcze tylko tam miał lecieć, potem poprosić o przeniesienie do służby na ziemi. Z drugiej strony, gdy siedział w domu dłużej niż trzy dni, zaczynało go nosić. Podśmiewał się do żony, że synowie już prawie dorośli, mają coraz więcej swoich spraw. Ostatnie wspólne zdjęcie zrobili sobie w sylwestra 1986 roku.

Do końca byli profesjonalistami

Na ujawnienie prawdziwej przyczyny tragedii przyszło czekać lata. Dzisiaj wiemy, że w trakcie budowy silnika Rosjanie wprowadzili kilka poprawek technicznych. Wszystko miało lepiej działać. Okazało się, że działo się dokładnie odwrotnie.

Załoga walczyła do ostatnich sekund. Odpowiedzialni i profesjonalni w każdym calu. Ze wszystkich sił starali się, by uratować ludzi, choć wszystko, co działo się w ich głowach, te setki przebiegających myśli, zabrali ze sobą. W pamięci Polaków wciąż pozostają ostanie słowa kapitana Pawlaczyka odczytane z czarnych skrzynek: Dobranoc, do widzenia. Cześć, giniemy.

Z relacji naocznego świadka

Rozpoczyna się dziennik telewizyjny. Zaczyna się od tej tragicznej wiadomości. Teraz znamy już nieco więcej szczegółów. I ten szczegół, który teraz podrywa pozostałych dziennikarzy do działania. Kto ma samochód? Łapmy taksówkę! To blisko, w Lesie Kabackim, w pobliżu wsi Powsin.

Rzeczywiście, po kilkunastu minutach dostrzegamy pod lasem wozy milicyjne, nysy, fiaty. Podjeżdżamy polną drogą. Ale okazuje się, że komunikat wprowadził nas w błąd. Do katastrofy doszło rzeczywiście nieopodal Powsina, ale z tej strony nie sposób pokonać gęstego lasu. Nie ma żadnego przejazdu. Milicja też próbowała, nie wyszło. Radzą nam próbować od ulicy Puławskiej. Wracamy, dobieramy tak ulice, aby skrócić możliwie drogę. Już z oddali widać mrowie milicyjnych mundurów, wozów i kolumny nowych, ciągle nadjeżdżających. I wiele wozów strażackich. Milicja stara się zablokować każdą ścieżkę, dróżkę, która by prowadziła do lasu. Rośnie tłum gapiów. Ale czy jest sposób, żeby zablokować wszystkie dojścia, ze wszystkich stron, z pobliskich wsi, które okrążają Las Kabacki?

Kiedy więc w końcu, po wielu pertraktacjach, zostajemy dopuszczeni bliżej miejsca katastrofy, widać, że mimo milicyjnego kordonu zebrał się tutaj tłum ludzi.

Pan Czesław Buchalski był jednym z naocznych świadków katastrofy. Jechał rowerem na pobliską działkę. Samolot przeleciał tuż nad nim. Aż zdziwił się, że tak nisko. Nieraz przejeżdżał tutaj pod schodzącymi do lądowania samolotami, ale nigdy żaden z nich nie zniżył tak nisko lotu, w tej odległości od lotniska. Coś go tknęło, że samolot będzie chyba przymusowo lądował. Dlatego patrzył w górę, za samolotem. Jeśli pamięta... a nawet jest tego pewny, że samolot nie miał wysuniętego podwozia. To były sekundy, może ułamki sekund, ale jakby zrozumiał, że coś nie tak, że coś się stanie. Co? Tego wyobraźnia nie zdążyła podpowiedzieć.

Teraz to analizuje spokojniej. Tak - mówi - widziałem dym z dysz silników odrzutowych. I to byłoby normalne. Ale były też w tym dymie iskry. Widoczne iskry. Może nawet ognie? Nie wie, jak to sprecyzować. Ale zdawało mu się, że to może światła sygnalizacyjne. A to mogły być ognie. Nie wie. Ognie chyba nie. Bo jednak zdawało mu się, że silniki pracują normalnie. Ale co to znaczą takie wrażenie u człowieka, który ani z samolotami, ani z techniką nie ma nic wspólnego. I nagle spostrzegł, ale już z oddali, w odległości może dwóch, może trzech kilometrów, że samolot jakby zmienił kierunek w powietrzu i runął prosto w dół. I nastąpił wybuch. I ogień. Wielki ogień.

- A wcześniej, w powietrzu, kiedy samolot leciał nad panem, słychać było jakieś wybuchy?

- Nie - odpowiada Buchalski - wtedy żadnych wybuchów jeszcze nie słyszałem.

Pan Buchalski ma tutaj działkę i domek w pobliżu Skolimowa, Chylic. Mieszka latem trochę tu, trochę w Warszawie. Wiózł akurat na rowerze jakieś ogrodnicze bagaże, to postanowił wrócić, zostawić. Jeszcze podjechał do straży w Skolimowie, żeby jechali ratować.

Gazeta Gorlicka

WIDEO: Mówimy po krakosku - odcinek 4

Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, NaszeMiasto
>>> Zobacz inne odcinki MÓWIMY PO KRAKOSKU

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska