Dziury robią się z biurokracji - tak mówią fachowcy, co się na robocie znają. Dziury były, są i będą. Bo być muszą. I na nic się tu zdadzą złorzeczenia kierowców. Ale zacznijmy od końca. Żeby załatać, trzeba najpierw równiutko asfalt piłą wyciąć, tak, żeby krawędzie były proste.
Później wykuć młotem pneumatycznym (uszy od tego hałasu urywa). I cały gruz miotełką, na bok. Po tych wszystkich przygotowaniach nie pozostaje już nic innego, jak wypełnić drogowy ubytek mieszanką kruszywa, lepiszcza i wypełniacza. Potocznie zwaną masą bitumiczną.
Wtorek, godz. 12.30. Pracownicy Miejskiego Przedsiębiorstwa Robót Inżynieryjnych naprawiają dziurawy odcinek jezdni przy ul. Dobrego Pasterza. Od rana jeżdżą po całym mieście. Pięcioosobowa ekipa zużywa w ciągu dnia ok. 6, 7 ton asfaltu.
- Zwykle łatamy dziurę od razu, mamy obliczone, ile materiału potrzeba - opowiada Marek Żelazny, brygadzista. - Ale tu okazało się, że trzeba zdzierać asfalt do spodu, prawie dziewięć centymetrów. Musimy to łatać na dwa razy, wrócić wieczorem i położyć kolejną warstwę.
Wyrównywanie łat to najtrudniejszy etap. Gotowy asfalt, rozgrzany do 180 stopni C przyjeżdża w specjalnym kotle z wytwórni mas bitumicznych. Czarna, smolista maź, gdy tylko wylać ją na taczki, zaczyna dymić i śmierdzi. Z taczek wylewana jest do dziury, teraz jeszcze trzeba przygładzić ją tzw. kopytkiem, przysypać piaskiem i poczekać ok. pięciu godzin aż wszystko się zawiąże i wyschnie.
- Zwykle pracujemy w dzień, w nocy robimy ubytki w torowiskach - opowiada Żelazny. - Pod blokiem nocą nie da się kuć. Bo cisza nocna, zaraz się podnosi larum i policja przyjeżdża.
Te dziury są bardzo złośliwe i podstępne. Jak tylko załatać jedną, zaraz wyskakuje następna. Drogowcy wykazują się iście stoickim spokojem.
- Co robić - wzruszają ramionami - Tak być musi.
- Pracowałem na Zachodzie - opowiada Żelazny. - Tam mają lepsze materiały, takie, na które nas nie stać. Ale i tak nie ma nic wiecznego. Tam też dziury wypadają, tylko że rzadziej.
A z tymi dziurami to jest tak: wystarczy trochę mrozu, śniegu, solanki i wyrwa w drodze gotowa. Woda z solą wciska się w każdą szczelinę i gdy przychodzi mróz, rozsadza ją od środka. Asfalt najpierw wybrzuszy, jak się zrobi cieplej, opadnie, ale już się nie sklei.
- Na dodatek drogi u nas są przeciążone - mówi pan Marek. - A wykonawcy nie dają podwaliny z kamieni, zanim położą asfalt. A później leci 50-tonowy tir, to się robią koleiny.
Robota ciężka i dla zdrowia nie najlepsza, bo wszędzie dookoła szkodliwe opary. Drogowcy muszą się co roku badać, żeby mogli pracować. Ale Żelazny nie narzeka.- Nie lubię siedzieć w jednym miejscu - mówi. - A tu człowiek ciągle jest w ruchu. Jeździ się z miejsca na miejsce. To i czas szybciej zleci.
Gdzie w Krakowie jest najgorzej? - Ha! - wykrzykuje Jan Skiba, który przy dziurach pracuje już od 40 lat. - Niech pani jedzie na ul. Obrońców Modlina, Portową, Pułkownika Dąbka. To się pani za głowę złapie. Kiedyś, jak wracaliśmy i zostało nam trochę asfaltu, to się łatało dziury po drodze. A teraz nie wolno. ZIKiT płaci tylko za to, na co było zlecenie.
- Czasem robimy jedną dziurę, a obok mniejszą zostawiamy - opowiada Żelazny. - Nie ma pieniędzy, to trzeba wybrać mniejsze zło. Ludzie klną na nas, jakby te dziury to była nasza wina. A ja też jestem kierowcą, jeżdżę po mieście. I widzę wszystko od tej drugiej strony. Wszędzie biurokracja, a na drogach dziury.