MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Facet skrajnych emocji

Katarzyna Kachel, Anna Górska
Michał Stańczyk
Jak i komu spowiada się reżyser Marcin Wrona. Czy ma rozbudowane ego, czy jest męską szowinistyczną świnią i na czym żeruje kręcąc swoje filmy - w rozmowie z Katarzyną Kachel i Anną Górską

Umawiałeś się kiedyś z dwiema kobietami równocześnie?
Zależy w jakim celu.

Towarzyskim.
Takim imprezowym? Tak.

A intymnym?
(cisza) Wy już to nagrywacie?

Tak, ale to się wytnie (śmiech). A teraz już poważnie: drugi raz na film "Moja krew" nie pójdziemy.
Dlaczego?

Bo jest patroszący. Zależało ci na tym?
Zależało. Chciałem, żeby mój film był emocjonalny. Uważam, że to jest pożywka kina.
Tak samo jak na "Moją krew" nie poszłybyśmy na "Przełamując fale" Larsa von Triera.
To porównanie to dla mnie komplement. Bo choć są to całkiem inne filmy, w sensie emocjonalnym, faktycznie żerują na skrajnych emocjach.

Masz takie w sobie?
Chyba każdy ma.

Przenoszenie ich do kina to nie ekshibicjonizm?
Chyba nie. Nie wywlekam przecież na ekran swojego życia i nie mówię: to o mnie.

Bo już wywlokłeś w "Człowieku magnesie".
Zgoda. Nakręciłem film o swojej rodzinie, ale zrobiłem to w przewrotnej, komicznej formie, by nabrać dystansu do swojej przeszłości. Nie wiem, czy to dobre określenie, ale był to rodzaj ekshibicjonizmu konfesyjnego. W jakimś sensie wyspowiadałem się. Nie wydaje mi się jednak, żebym przekroczył granice.

Nie bałeś się, że ojciec będzie w szoku, gdy obejrzy ten film?
Bałem. Dlatego wcześniej zorganizowałem specjalną projekcję. Siedzieliśmy z ojcem na sali sami. I co tu dużo gadać - nie był zadowolony.

Nie dziwię się. Nakręciłeś historię o facecie, który z nieba dostaje dar uzdrawiania, zostaje bioenergoterapeutą, jeździ, leczy, bawi się ze swoimi pacjentkami, a w końcu was zostawia.

Ale paradoksalnie ten film bardzo nas zbliżył. Poszliśmy na piwo i zaczęliśmy całkiem inaczej rozmawiać. Wiesz, ja nie odzywałem się do ojca przez siedem lat. Naprawianie naszych relacji nie mogło się dokonać z dnia na dzień.

I po to był ci ten film?
Też. To jest jeden z tych filmów, które musiałem zrobić. Chciałem opowiedzieć w nim o tym, z czym przez sporo lat nie mogłem się uporać. Nie mam jednak misji, by uprawiać zbiorową terapię, pasożytując wyłącznie na moim osobistym życiu. Chcę przez swoje własne historie, doświadczenie, opowiedzieć coś, co będzie uniwersalne. Nie jestem przecież aż tak ciekawym człowiekiem, by tylko i wyłącznie kręcić o sobie.

A jak było z "Moją krwią"? Po co to nakręciłeś?
Zorientowałem się w pewnym momencie, że już nie jestem chłopcem. Zabrano mi inkubator i zaczęło się twarde życie, bez taryfy ulgowej. Skończyłem szkołę, jedną, drugą, skończyłem reżyserię, wkręciłem się w robienie filmów, co było dla mnie wszystkim. Z drugiej strony powoli docierało do mnie, jak ważne jest to, by mieć dokąd wracać.

Dojrzałeś?
Wszystko wskazuje, że mi się udało. Wymyśliłem bohatera, Igora, który boksuje i nic poza tym nie ma. Groźny wypadek przerywa jego karierę. Kiedy dowiaduje się, że ma przed sobą kilka miesięcy życia, postanawia, że zostawi po sobie coś wartościowego: dziecko.

Dojrzewanie to ojcostwo?
Wydaje mi się, że tak. Mówię "wydaje się", bo nie mam dzieci. Ale wtedy byłem w takim momencie życia, że chciałem się ustatkować, stać się odpowiedzialny. Chciałem mieć rodzinę, dziecko.
Daj spokój! Facet, który chce mieć dziecko. Nie ma takich.
A widzisz są, choć to takie nietypowe. A w moim filmie chce tego bokser, twardy, mocny i kanciasty mężczyzna.

W Twoim filmie matką ma być Wietnamka. To ma znaczenie?
Ma, i nie jest to tylko kwestia egzotyki czy kontrastu. Wietnamka jest potrzebna do tego bezdusznego kontraktu, który zawiera z nią Igor. Wielu Azjatów przebywa w Polsce nielegalnie i często zawierają papierowe małżeństwa, by móc zostać w Polsce. Igor zawiera więc układ: małżeństwo i tym samym legalny pobyt za urodzenie dziecka. Ona się godzi, bo nie ma wyjścia.

Jak wybrałeś aktorkę?
Zrobiliśmy casting w Hanoi. Pamiętam, gdy tylko weszła, wiedziałem, że to ta. Tak jak wiedziałem, że Eryk Lubos to Igor. Problemy zaczęły się, gdy okazało się, że ma 17 lat. Przeraziłem się.

Czego się przeraziłeś?
Bo to wielka odpowiedzialność, żeby tak młoda dziewczyna zagrała daleko od domu i to w filmie tak brutalnym, mocnym, drapieżnym z bebechami emocjonalnymi na wierzchu. Bałem się, że nie da rady. Emocjonalnie. Po tygodniu rozmów z rodzicami, zaryzykowaliśmy. To był dobry strzał. Zżyliśmy się bardzo, atmosfera była świetna, trudno nam było się rozstać.

To może kolejny film?
"Moja krew 2" (śmiech)?

Śmiejesz się, ale wiele osób chciałoby się dowiedzieć czy chłopczyk, czy dziewczynka. Igor nie wyobraża sobie jednak, że dziewczynka.

To też gra ze stereotypami. Wiele osób tego nie wyczuwa, tych klisz. Wierzą, że stworzyłem Igora na mój obraz i podobieństwo. Że jestem męską szowinistyczną świnią.

A nie jesteś?
A jak myślisz?

Że nie.
Przecież to proste przełożenie, że każdego reżysera, który robi film o Hitlerze, trzeba by oskarżać o faszyzm.

Wkurza cię taki odbiór?
Staram się tym nie przejmować. Wojna płci to dla mnie przeżytek lat sześćdziesiątych. Uwielbiam kobiety i lubię z nimi pracować, bo są bardziej sumienne. Wśród samych facetów jest ciężko. Jak to wśród samców, mają zbyt rozbudowane ego.

A Ty masz?
To ty mi powiedz (śmiech). Nie wiem, czy mam. Artyści w sumie powinni mieć rozbudowane ego.

Potrafisz powiedzieć: zrobiłem świetny film?
Nie, aż taki zarozumiały nie jestem. Ale mogę powiedzieć, że wycisnąłem ze scenariusza i z tego, czym dysponowałem, maksimum. I z tego jestem zadowolony. Właściwie w tej historii nie chodzi o historię, bo nie oszukuję się, że wymyśliłem jakąś superoryginalną, nową, która w kinie nie została nigdy pokazana. Zależy mi, by opowiedzieć coś, co już było, ale zrobić to całkiem inaczej, albo z czegoś, co nie jest materiałem dramaturgicznym, stworzyć opowieść, na której się płacze. I żeby tak naprawdę nie chodziło o samo wzruszenie, ale o identyfikację, podskórne przeczucie: to film o mnie.

Ty płaczesz na filmach?
Rzadko mi się zdarza. Ale za to wzruszam się, gdy ktoś odnosi sukces.

Jak polscy sportowcy stają na podium?
Właśnie. Szkoda, że tak rzadko.

Masz problem, by mówić o sobie?
Nie mam. Zresztą ten zawód wymaga ode mnie otwarcia.

Czyli wyuczyłeś się tego?
Chyba tak. Nie miałem tego w sobie. Generalnie jestem wciąż zamknięty, wręcz nieśmiały... Nie lubię być w centrum zainteresowania, nie lubię zwracać na siebie uwagi, nie jestem miłośnikiem robienia szumu wokół siebie. Podczas pracy skupiam się na budowaniu sceny, na filmie.

Nie wkurzasz się czasami?
Uchodzę za impulsywnego.

Wietnamce też się dostawało?
Były sytuacje, kiedy specjalnie wytwarzałem skrajne ciśnienie w ekipie, by wywołać określone emocje, by kipiało. Podbuzowywałem wszystkich, by określoną scenę zagrali wściekle. W ostatniej scenie Luu De Ly płacze i nie są to sztuczne łzy.

Co jej zrobiłeś?
Luu przeszła podczas pracy w tym filmie przemianę, dojrzała. Gdy przyjechała, słuchała na okrągło Britney Spears, ubierała się na różowo i godzinami czatowała. Nie można było pracować, bo cały czas z komputera wyskakiwały jakieś wietnamskie znaczki. W czasie kręcenia zmieniała się, zaczęła się nawet inaczej ubierać. W tej ostatniej scenie płacze, bo rozstaje się z nami i Polską. To koniec przygody.

Masz ulubioną scenę w filmie?
Mam. Wydawała się najbardziej pretensjonalną sceną, ta z gasnącym światłem na korytarzu. Gdyby na sucho przeczytać dialog, brzmi jak z serialu. Ona mówi: ja chcę być z tobą. On: ja jestem zły, on jest dobry. Przerodziło się to jednak w tak graniczne emocje, które wyrywają się spod jakiejkolwiek kontroli. Z banału urodziło się coś strasznie dramatycznego i mocnego.

Boks to wszystko co mam - mówi w filmie Igor. Co powiedziałby Marcin Wrona?Film?
Niestety, chyba tak.

Dlaczego niestety?
Bo to jest taki zawód, który zżera. Są zawody, w których ludzie nie przynoszą emocji z pracy do domu. Ja nie mam przerwy, nie idę po dniu zdjęciowym na basen czy siłownię, a potem na piwo z kolegą. Robienie filmu pochłania całkowicie. To jest proces. Każdy film jest podróżą bohatera, niezwykle emocjonalną, w której ja też uczestniczę. Nie mogę sobie pójść na urlop. Kiedy dwa dni siedzi się, nagrywa, to na ulicy wydaje ci się, że wszyscy to statyści.

Mówiłeś na samym początku, że ważne jest mieć dokąd wracać. Ty masz?
Nie mam na razie swojego miejsca. Mam popieprzone życie, ciekawe, ale niełatwe... Czekaj, czekaj, właściwie to mam jakieś tam mieszkanie w Warszawie. Nawet nie jakieś, bo w luksusowej dzielnicy, Saska Kępa (śmiech).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska