Wygłodniałe ptaki czekają w kolejce na posiłek. I tu mam kłopot. O ile sikory czy inna drobnica zabierze po nasionku słonecznika i odlatuje na pobliskie krzewy, to sroki, sójki czy synogarlice włażą do karmnika.
Do tego są to be wyjątku bezwzględne łakomczuchy. Jak już wejdą, to siedzą pokurczone i jedzą. Do syta. Potem zmiana. Zapasy słonecznika znikną w mgnieniu oka. Od czasu do czasu uchylam okno , by przepłoszyć natrętów, ale to tylko półśrodki. Nie mam całego dnia na regulowanie przepływu głodnych przez moją stołówkę.
Dzisiejszego ranka zobaczyłem na dodatek przyczajonego dzięcioła i kowalika. Jeśli zima nie odpuści, to tylko patrzeć, aż się zainstalują w karmniku. Skoro już zacząłem dokarmianie to przerwać nie mogę. Naraziłbym przyzwyczajone do stałego lego źródła pokarmu ptaki na nagły brak jedzenia. Nim w krótki zimowy dzień znalazłby cos innego, mogłyby nie przetrwać mroźnej nocy. Dylemat tego na co mnie stać, a co goście chcieliby zjeść. Ptaki z wielkimi dziobami zaspokoję wielkim kawałem wołowego łoju powieszonego w plastikowej siatce. Tłustości w sam raz dla wszystkożernych srok i sójek. Do tego zabawa dla dzięcioła i kowalika, czyli specjalistów do kucia. Dam radę
