https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Joanna Lewandowska: Nazywają ją złodziejką męskich piosenek

Paweł Gzyl
Joanna Lewandowska zaprezentuje  piosenki Marka Grechuty na koncercie 3 czerwca na Rynku Głównym w Krakowie
Joanna Lewandowska zaprezentuje piosenki Marka Grechuty na koncercie 3 czerwca na Rynku Głównym w Krakowie zosia zija i jacek pióro/materiały promocyjne
„Mężczyźni mojego życia. Marek G. z Krakowa” - to tytuł nowej płyty Joanny Lewandowskiej. W wywiadzie z artystką to dosyć tajemnicze wyznanie miłosne rozszyfrowuje Paweł Gzyl

Kiedy Pani pierwszy raz usłyszała piosenki Marka Grechuty?

Jako dziecko. To były czasy, kiedy te utwory były na porządku dziennym w radiu. I w którejś z audycji trafiłam na Grechutę.

A kiedy Grechuta stał się „mężczyzną Pani życia”?
Kiedy czternaście lat temu zaczęłam poważniej myśleć o śpiewaniu, wykonując piosenki z głębszym przekazem, które mogą bawić lub wzruszać, najpierw zwróciłam uwagę na Agnieszkę Osiecką. Przyjechałam wtedy z jej piosenką „Konie” do Krakowa na Studencki Festiwal Piosenki. Byłam przerażona - to było dla mnie jak wejście w paszczę lwa. Bo Kraków to przecież wielka tradycja śpiewania piosenki poetyckiej. Ku mojemu zaskoczeniu zostałam laureatką publiczności - i dzięki temu pierwszy raz w życiu stanęłam ramię w ramię z Markiem Grechutą.

Gdzie to się stało?
W Teatrze im. Juliusza Słowackiego. Odbywał się tam najpierw koncert laureatów festiwalu, a potem występy gwiazd. Szykując się do wyjścia i zaśpiewania „Koni”, zobaczyłam obok Marka Grechutę. Zamiast zabawiać się w garderobie, stał bardzo skupiony za kulisami i słuchał młodych artystów. To było wzruszające - i wzięłam sobie to do serca. Teraz kiedy gdzieś jadę jako gwiazda, to też lubię przy okazji posłuchać debiutujących wykonawców. To jest cudowna lekcja. Bo te występy młodych artystów są często ciekawsze od występów gwiazd.

Miała Pani okazję porozmawiać z Grechutą?
Nie. Nigdy nie podaliśmy sobie dłoni i nie rozmawialiśmy. To było jednak trochę mistyczne spotkanie - bo kilka lat później dostałam od Krakowa stypendium artystyczne imienia Grechuty. To było tak jakby wtedy sobie mnie upatrzył i postanowił wspomóc.

Ta płyta jest więc jakby spłatą długu za to stypendium?
Nie chciałabym, żeby to traktować w ten sposób. Bo „mężczyzn mojego życia” jest wielu. Będą więc potem płyty z piosenkami Kaczmarskiego, Poniedzielskiego, Kofty. Interesuje mnie bowiem męska poezja przetwarzana przez psychikę kobiety. Bo okazuje się, że w ustach wokalistki nabiera ona zupełnie innego wymiaru.

Co jest takiego w tych męskich tekstach, że tak chętnie po nie Pani sięga?
Wybieram te teksty, które są takie, jakbym ja sama mogła je napisać. Mówią na mnie „złodziejka piosenek” - i ja się pod tym w pełni podpisuję (śmiech). Kiedy pragnę zaśpiewać jakiś utwór, on automatycznie staje się całkowicie mój. Muszę jednak mieć na niego pomysł: zmieniam aranżację, instrumentację, właściwie wszystko od stóp do głów. Ale nie po to, żeby było dziwnie, ale żeby do mnie pasowało.

Jak Pani wybierała na płytę piosenki Grechuty?
Przesłuchałam wszystkie piosenki Grechuty, które były dostępne. I okazało się, że najbliższe są mi te najstarsze. Zaczęłam jednak od najnowszej - „Krakowa”, nagranego przez Grechutę z zespołem Myslovitz. Od razu skojarzyła mi się ona z inną - „Nie chodź dziewczyno do miasta”. Te piosenki w lekki i cudowny sposób opowiadają o miłości. Co ciekawe, w wielu z nich tematyka ta jest zatopiona głęboko w przyrodzie. I to mnie też urzekło.

Pani nadaje tym piosenkom dramatyczny ton.
To jestem ja. Nie jestem aktorką, jestem naturszczykiem. Taką mnie Tata z nieba stworzył. Dlatego jestem w tych piosenkach prawdziwa. Tak je czuję, tak je zaśpiewałam. Nie próbowałam tworzyć żadnej kreacji. Co ciekawe - fani po koncertach mówią, że ta płyta jest mniej dramatyczna niż moje pozostałe dokonania. Są oczywiście na niej mocne momenty, ale nie śpiewam tu z tak wielkim żarem, jak na wcześniejszych płytach.

Kontynuując krakowski wątek: współpracuje Pani od dziesięciu lat z Anną Dymną i jej festiwalem Zaczarowanej Piosenki. Jak się Panie poznały?
Poprzez Radka Ciszewskiego, który jest kierownikiem muzycznym festiwalu. Kiedy zobaczyłam w telewizji transmisję pierwszego koncertu, od razu pomyślałam: „Przecież ja tam powinnam być!”. Zapragnęłam pomagać tym młodym wokalistom, bo przecież jestem z zawodu pedagogiem specjalnym. Kiedy śpiewałam wspólny koncert z Radkiem, powiedziałam, że podziwiam jego pracę na rzecz festiwalu. A on na to: „Asiu, dobrze, że mi to mówisz. Wpadnij na nasze najbliższe spotkanie”. . I na tym spotkaniu Ania zaproponowała mi udział w jej projekcie. To było spełnienie moich marzeń. Ponieważ było wtedy więcej pieniędzy, fundacja organizowała też koncert wigilijny. To przy nim zadebiutowałam - i zostałam.

Jak się pracuje z niepełnosprawnymi artystami?
To ludzie bardzo cierpliwi i pracowici. Mam możliwość trenowania również profesjonalnych aktorów - i niestety nie są oni tak oddani swemu zajęciu jak niepełnosprawni. Co najważniejsze - ani ja, ani nikt z muzyków nie traktuje tych osób pokrzywdzonych przez los z taryfą ulgową. Bo tu nie chodzi o to, żeby oni wzruszali swoim kalectwem, tym, że są niewidomi lub siedzą na wózku inwalidzkim. Jeżeli chcą śpiewać zawodowo - to muszą pokonać swe ograniczenia i stać się zawodowcami. Scena weryfikuje to w sposób bezlitosny. Publiczność potrzebuje dobrej muzyki, musimy więc te osoby tak przygotować, aby były na odpowiednim poziomie.

I zawsze daje się to osiągnąć mimo ich problemów fizycznych?
To są osoby, które mają pokrzywione kręgosłupy i nie są w stanie wytrzymać kilku godzin bez położenia się. Tymczasem w tygodniu, kiedy przygotowujemy koncert finałowy festiwalu, one są jak ze skały. Od siódmej rano do późnego wieczora, czasami w ukropie, kiedy indziej w deszczu. Bo taką mają w sobie potrzebę śpiewania.

A skąd u Pani ta pasja do pomagania innym?
Ludzie mają różną wrażliwość. Jedni boją się niepełnosprawnych, a drudzy - chcą im pomagać. Poszłam na studia pedagogiki specjalnej, bo nie chciałam być zgorzkniałą wokalistką, której nic nie wychodzi. Nie wiedziałam bowiem, jaka będzie moja droga. Skąd mogłam przypuszczać, że będę wygrywać festiwale i nagrywać płyty? Pomyślałam więc, że nie chcę stawiać wszystkiego na jedną kartę i mieć możliwość wykonywania bardziej stabilnego zawodu.

Miała Pani poważny wypadek, który mógł przekreślić Pani obecność na scenie. To doświadczenie też miało wpływ na tę decyzję?
Wszystko, co spotyka nas w życiu, ma wpływ na naszą wrażliwość. To stało się, kiedy występowałam w musicalu „Metro”. Zerwanie wiązadła w kolanie i siedem operacji okupiłam dużym cierpieniem. Okazało się, że moja kariera tancerki została definitywnie przekreślona. Tymczasem teatr tańca był moją pierwszą wielką miłością. Musiałam więc wykroczyć poza swoje dotychczasowe wyobrażania, żeby nie stać się zgorzkniałą i nieszczęśliwą. Stąd i piosenka, i pedagogika specjalna. Dzisiaj tylko raz w roku wykorzystuję wiedzę, którą nabyłam na studiach - właśnie przy okazji „Zaczarowanej piosenki”. I bardzo się z tego cieszę.

Bliscy pomagają Pani godzić te wszystkie obowiązki?
Mam dwóch synów. W ich życie jest wpisane, że kiedy mama koncertuje, siedzą w garderobach. Tak od lat. Zawsze mogę liczyć na pomoc rodziny i przyjaciół. Kiedy potrzebuję, koleżanki „mamują” więc moim dzieciom. Bo przecież często jest szkoła i nie mogę zabierać ich ze sobą. Tak naprawdę podczas koncertów ja jestem dla słuchaczy - i nie mogę się rozdwajać.

„Mężczyzn mojego życia” jest wielu. Potem będą płyty z piosenkami Kaczmarskiego, Poniedzielskiego czy Kofty

***

Joanna Lewandowska
Ukończyła szkołę muzyczną II stopnia w klasie fortepianu. Szkołę aktorstwa dała jej 5-letnia praca w musicalu „Metro”. Występowała w nim jako wokalistka i tancerka, grając pierwszoplanowe role.
Utalentowana i wszechstronna. Choć najbliższy jest jej nurt tzw. poezji śpiewanej i piosenki aktorskiej, odnajduje się w rocku, bluesie, jazzie.

Komentarze 1

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

n
nic to
nic to
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska