Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Katarzyna Ucherska: W pracy aktora nie ma za dużo czasu, żeby cieszyć się jedną rzeczą [WYWIAD]

Janusz Bobrek
Janusz Bobrek
Katarzyna Ucherska, rodem z Nowego Sącza, to aktorka Teatru Ateneum w Warszawie, która z powodzeniem gra w telewizyjnych serialach
Katarzyna Ucherska, rodem z Nowego Sącza, to aktorka Teatru Ateneum w Warszawie, która z powodzeniem gra w telewizyjnych serialach fot. Janusz Bobrek
Pochodząca z Nowego Sącza Katarzyna Ucherska od kilku lat z powodzeniem podbija aktorskie sceny Warszawy. Gra zarówno w Teatrze Ateneum, jak i w wielu lubianych serialach. Serce telewizyjnej widowni skradła rola Olyi w „Dziewczynach ze Lwowa”, a ostatnio mogliśmy ją oglądać w Teatrze Telewizji jako Balladynę.

FLESZ - Młode pokolenia na rynku pracy w Polsce

od 16 lat

Miło jest wracać do Nowego Sącza: zarówno na takie wydarzenie jak spotkanie rodziny Teatru Robotniczego jak i do rodzinnego domu?
To dla mnie pierwsze po latach spotkanie z rodziną Teatru Robotniczego. Cieszę się, że mam okazję spotkać osoby, z którymi zaczynałam swoją przygodę na scenie. Wspominam ten okres jako trochę dla mnie stresujący, bo przed maturą i egzaminami do szkoły teatralnej. Dużo wówczas się działo.

A przed tym było jeszcze ognisko teatralne w podstawówce…
Tam się właściwie zaczęło. Miałam wspaniałą polonistkę Barbarę Margasińską, która miała świetną metodę przerabiania lektur: odgrywaliśmy scenki teatralne, albo w klasie albo potem na szkolnej scenie w sali gimnastycznej. Moim debiutem była rola Hamleta w fragmentach tego dramatu. Miałam zagrać młodego mężczyznę, ale wyszło zniewieściało. A wracając do początku pytania, to do rodzinnego domu wracam z rozkoszą. Zastanawiam się czy powiedzieć wracam do domu czy po prostu przyjeżdżam, bo jestem już gościem.

Ze studiami to 11 lat. Ale zostańmy jeszcze przy Nowym Sączu. Na scenie Miejskiego Ośrodka Kultury mierzyła się Pani z klasycznym repertuarem, bo dwa razy Fredro: „Zemsta” i „Śluby panieńskie”.
Tak, ale zrobiliśmy tez „Kopciucha” Janusza Głowackiego. W przypadku Fredry spotkanie z wierszem było dla mnie dość trudne. Ogólnie zawsze dla aktora spotkanie z wierszem jest trudne, a tym bardziej jak stawia pierwsze kroki. Wyzwaniem było, żeby dobrze mówić wierszem i przede wszystkim wiarygodnie.

To nie było wcześniej serii wygranych konkursów recytatorskich?
Były, ale to co innego, kiedy się stoi i mówi wiersz, a jak rozmawia się wierszem z partnerem na scenie. Dobrze, że miałam świetnych partnerów. Miło wspominam sceny z Kubą Bulzakiem. Był zawsze dobrze przygotowany i mogłam na niego liczyć w razie gdyby coś poszło nie tak. Wspaniałym doświadczeniem wtedy było również spotkanie ze starszymi aktorami, którzy lata poświecili tej scenie.

Dodajmy, że to teatr, w którym startowało wielu przyszłych zawodowych aktorów. Z tą sceną związanych jest tylu artystów, że w Warszawie czy innym Krakowie moglibyście śmiało stworzyć związki zawodowe lub grupę wsparcia aktorów powiązanych z Miejskim Ośrodkiem Kultury i Januszem Michalikiem czy Sądecczyzną.
Tak. Mój znajomy ze studiów zażartował kiedyś, że gdy się jest z Nowego Sącza, to można być albo aktorem albo lekarzem.

Ostatnim razem rozmawialiśmy sześć lat temu. Miała Pani 24 lata i była tuż po studiach, a już dostała angaż w Teatrze Ateneum, rolę w serialu telewizyjnym. Teraz do tego „dużo” doszło wiele innych ról.
Sporo, ale nie w kategoriach grom z jasnego nieba. Cieszę się z tego. Potrzebuję czasu i przestrzeni, żeby zrobić jakąś rzecz, a w tym zawodzie jest tak, że robi się sporo rzeczy na raz. Często te rzeczy spływają na jeden termin. Tak jak ostatnio: kręciłam teatr telewizji, a wieczorem jechałam na wieczorne próby do spektaklu w reżyserii Artura Barcisia. To nie były duże odległości do pokonania.

Ale pewnie daleka droga „w głowie” od Balladyny do roli w spektaklu Ateneum?
Tak, dokładnie. Nie ma w tej pracy za dużo czasu, żeby się cieszyć jedną rzeczą. Jest też ogromna presja. Im więcej robimy, to definiuje nas jako artystów. Jeśli ktoś dużo gra, to znaczy, że cieszy się uznaniem. Takie jest przekonanie w środowisku, że im kto ma bardziej zapełniony kalendarz, tym musi być lepszy. Taka rywalizacja niestety jest i to może nie między nami aktorami, ale dla tych, którzy dają nam pracę. To też się odbija na role, jakie dostaje się w teatrze. Umówmy się, ludzie wciąż przychodzą do teatru oglądać nazwiska bardziej niż konkretne przedstawienia. Im ktoś jest bardziej rozpoznawalny, tym dyrektorzy czy reżyserzy obsadzają go w większych rolach.

W Pani teatrze grają same wielkie nazwiska. Jak to jest, kiedy zaraz po studiach występuje się chociażby z Piotrem Fronczewskim?
Fantastycznie, ale to oczywiście skok na głęboką wodę. Miałam to szczęście, że trafiłam na takich artystów, którzy do tego stopnia lubią, to co robią, że traktują partnera jako znakomity dodatek do roli, nigdy nie pokazują swojej wyższości. Pan Piotr nigdy nie dał mi odczuć, że jest najlepszym polskim aktorem, a ja świeżo upieczoną aktorką. Nie pouczał mnie, ale jeśli już to dawał rady. To był dla mnie fantastyczny komfort, bo mogłam się otworzyć i dużo zaproponować od siebie. Gdybym trafiła na wielkiego artystę, który ma jeszcze większe ego, mógłby mnie po prostu zgasić.

Teatr jest miejscem mimo wszystko elitarnym i często zamyka się do jednego miejsca. To dzięki rolom w serialach stała się Pani rozpoznawalna w całej Polsce. Chciałbym spytać o serial „Dziewczyny ze Lwowa”, który dla Pani stał się taką trampoliną do kariery. Jak to się stało, że trafiła Pani jeszcze jako studentka na plan?
Byłam na ostatnim roku w szkole teatralnej. Graliśmy przedstawienie „Łysa śpiewaczka” w reżyserii naszego profesora Grzegorza Chrapkiewicza. To był spektakl warsztatowy, ale cieszył się dużą popularnością, przychodzili na niego regularni widzowie. Tak się zdarzyło, że przyszedł również reżyser Wojciech Adamczyk. Wyróżnił moją koleżankę Dorotę Krempę i mnie. Napisał nawet o nas na swoim Facebooku, że jesteśmy młodymi świetnie zapowiadającymi się aktorkami i zaprosił nas na casting. Nie on go wtedy robił, ale reżyser obsady, nieżyjąca już Ewa Andrzejewska, dała nam pięć odcinków scenariusza, co się rzadko zdarza. To pozwoliło mi przygotować zalążek jakieś roli. Zagrałam trzy sceny z różnymi partnerami. Byłam bardzo zestresowana. Wszystkie sceny były scenami z płaczem, zresztą jak to w przypadku tej bohaterki.

Mówimy o Olyi, młodej Ukraince, która przyjeżdża do Warszawy. Ile jest w niej młodej Katarzyny Ucherskiej, która przyjechała do stolicy z prowincji jaką jest Nowy Sącz i próbuje się odnaleźć i zaistnieć w świecie teatru i telewizji?
Dużo pewnie. Wiele z siebie brałam budując tę postać. Może zacznijmy od tego co nas różni. Moja bohaterka była sierotą, potem jak się okazało półsierotą, ale można powiedzieć osobą porzuconą, zostawioną samą sobie. Co za tym idzie jest pełna kompleksów i brak jej pewności siebie. Ja dostałam od moich rodziców ogromne wsparcie i nigdy nie bałam się zawalczyć o siebie. Co nas łączy? To odwaga – na zostawiła swoje środowisko i pojechała w inne miejsce tak jak ja. Łączą nas też ciężkie początki: zarówno ona jak i ja tęskniłyśmy za swoimi korzeniami.

Tęskniła Pani za Nowym Sączem?
Oj bardzo. Na początku studiów wydawało mi się, że jestem na drugim końcu świata.

„Dziewczyny ze Lwowa” doczekały się czterech serii i emitowane były również w Ukrainie.
Tak, tam byłyśmy dubbingowane przez ukraińskie aktorki – jest tam taki zwyczaj, że dubbinguje się zagraniczne produkcje. Były nawet do nas podobne fizycznie. Wtedy nie docierały do mnie głosy zza granicy, że serial się podoba i został fajnie przyjęty. Stało się to dopiero teraz, może dlatego, że serial jest na Netfiksie, a może dlatego, że wiele osób z Ukrainy przyjechało teraz do Polski.

Nie bez przyczyny o to pytam. Czy w czasie wojny w Ukrainie jakoś inaczej Pani myśli o tym serialu i czy widzi może możliwość kontynuacji „Dziewczyn ze Lwowa”?
Jeśli to miałaby być oddolna inicjatywa i wychodzić od nas aktorek i od reżysera, to już jutro możemy wchodzić na plan, pod warunkiem ze byłby gotowy scenariusz. Ale to zależy od wielu czynników. Myślę, że to byłoby fantastyczne wsparcie dla Ukrainy, dla tych ludzi którzy tutaj przyjechali szukać azylu. To byłby gest w ich kierunku, ale warto też w artystyczny sposób zarejestrować nasz zryw pomocowy. Tak wiele ostatnio się dzieje na świecie i w życiu każdego z nas, że zbyt szybko przechodzimy do porządku dziennego nad wydarzeniami, które nami wstrząsnęły. Wielka szkoda by była, jeśli za kilka miesięcy, rok czy dwa zapomnielibyśmy o tym jak byliśmy gotowi pomagać, jak solidaryzowaliśmy się z naszymi sąsiadami. I choćby z tego powodu warto wrócić do tego serialu.

A propos przyszłości, to o jakich projektach można już mówić, w których będzie miała Pani udział?
W czerwcu w Teatrze Ateneum zaczynamy próby do „Alicji w Krainie Czarów” w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego. Premiera będzie jesienią, a ja wcielam się w rolę Alicji, a razem ze mną będzie gro moich wspaniałych kolegów. Również w czerwcu, zgodnie z tym, co mówiłam o robieniu wszystkiego na raz, ruszają zdjęcia do teatru telewizji. Sztuką „Rewolwer” wracam do Fredry. To potwierdzone produkcje, czy dojdą inne? Sytuacja jest dynamiczna.

A kiedy zobaczymy Katarzynę Ucherską na kinowym ekranie?
Zagrałam w wakacje epizodyczną rolę w filmie „Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”. Obraz jest w postprodukcji. Co ciekawe sceny zimy kręciliśmy latem. Na planie sypał sztuczny śnieg, a my rozpoczynaliśmy pracę o trzeciej nad ranem. Więc żyłam w jakieś innej czasoprzestrzeni. Ciekawe doświadczenie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska