Mężczyzna podawał się za adwokata i obiecywał ludziom załatwienie ich spraw związanych w sądach. Pobierał za to pieniądze i nie wywiązywał się z obietnic. Sędzia Sylwia Kwaśniewska zachowanie oskarżonego nazwała „okrutnym i perfidnym”, bo wykorzystywał ich brak wiedzy prawniczej. Od niektórych brał gotówkę za obietnice załatwienia pracy w różnych instytucjach.
Na początku procesu mężczyzna chciał bez rozprawy poddać się karze i proponował dla siebie 4 lata więzienia w zawieszeniu na 7 lat. Przyznał się do winy i dokonania oszustw na kwotę ponad 400 tys. zł. Pokrzywdzeni i sąd nie zgodzili się wtedy z jego wnioskiem.
- Przepraszam wszystkich za te incydenty przestępcze. Popełniłem błąd. Oddam wszystkim pieniądze w miarę swoich możliwości po prawomocnym wyroku. Na razie nie mam stałej pracy i prokuratura zajęła mi majątek - tłumaczył się wówczas na sali rozpraw.
Kilku pokrzywdzonych nie wierzyło w jego zapewnienia o dobrej woli. Ich pełnomocnik zauważył, że w przypadku Tomasza B. te „incydenty przestępcze” trwały sześć lat, a pieniądze pokrzywdzonym oskarżony może oddać w każdej chwili, nie musi czekać do prawomocnego wyroku.
W mowach końcowych oskarżyciele posiłkowi chcieli dla niego kary 9 lat więzienia, ale sąd nie był taki surowy. Sędzia Kwaśniewska zauważyła, że celem postępowania jest naprawienie szkody przez oskarżonego, a do tego nie dojdzie, gdy Tomasz B. na długie lata trafi do więzienia.
Tomasz B. podawał się za adwokata i by wzbudzić zaufanie miał przy sobie kopie akt sądowych, a w klapę marynarki wpięty złoty znaczek paragrafu. Z wykształceniem prawniczym nie miał jednak nic wspólnego, bo był technologiem żywienia.
Z ustaleń śledczych z Prokuratury Rejonowej dla Krakowa Śródmieścia Zachód wynika, że Tomasz B. podawał się także za radcę prawnego, aplikanta sądowego, a nawet za pracownika Departamentu Prawnego Ministerstwa Zdrowia. Ludzi potrafił utwierdzać w przekonaniu o prawniczym wykształceniu. Rzucał fachowymi terminami, pisał pisma w sprawach cywilnych, miał pieczątki i druczki. - Urzęduję w kancelarii przy Rynku Głównym i to taką, która reprezentuje VIP-ów, czyli urzędników i pracowników ministerstwa - nie krył.
Faktycznie z klientami spotykał się w kawiarni Wedel na Rynku, ale także pod pomnikiem Adama Mickiewicza, w Galerii Krakowskiej, na Dworcu Głównym oraz przed Pocztą Główną w Krakowie. Wzbudzał zaufanie: porządny garnitur, a na ręce zegarek marki Emporio Armani za 1000 zł, gruby kodeks karny pod pachą.