MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kronika dziwnego 1989 roku

Marek Bartosik
Robert Maciejczyk pracuje, by zapłacić za naukę fotografii
Robert Maciejczyk pracuje, by zapłacić za naukę fotografii Wojciech Matusik
To już dwadzieścia lat? Trudno uwierzyć, ale tyle czasu mija właśnie od przełomowego 1989 roku, który zmienił życie Polaków. To jednak jak bardzo i jakim kosztem często umyka z naszej zajętej teraźniejszością pamięci. Dlatego przypomnimy jak mijały kolejne jego miesiące, odnajdziemy bohaterów wydarzeń, które poruszały wtedy cały kraj, ale też zajrzymy w ówczesną codzienność zwykłych ludzi. Dziś w naszej kronice dziwnego roku, w którym skończył się PRL a zaczęła III RP, styczeń 1989 r. - pisze Marek Bartosik.

Urodziliśmy się w 1968 - takie słowa wypisali na transparencie studenci, którzy w marcu 1988 roku demonstrowali przed Collegium Novum. Gdy oni przypominali rocznicę marcowego buntu, na świat wybierało się już pierwsze powojenne pokolenie, którego rok urodzenia nie kojarzy się z kolejnymi protestami, ale z wolnością.

Urodzeni 1 stycznia

Tej niedzieli 1 stycznia 1989 roku urodziło się w Krakowie 25 dzieci. Kasia Wojakowska - o ósmej rano w szpitalu przy Siemiradzkiego. Pielęgniarka wpisała do dokumentów podstawowe parametry dziewczynki: 3600 gramów i 60 centymetrów.

Robert Maciejczyk przyszedł na świat w szpitalu Narutowicza, dwanaście godzin później. - Ważył 3650 gramów i miał 51 centymetrów - wylicza z pamięci rozmiary syna jego matka.

- Nadzieje były proste. Chciałam, żeby Kasi było lepiej niż nam, żeby mogła jeździć po świecie. Ale życia nie próbowałam jej planować. Jako nauczycielka przecież wiem, że nie wolno zmuszać dzieci, by realizowały marzenia rodziców - tak Janina Wojakowska, już wtedy nauczycielka w szkole dla małych pacjentów szpitala w Prokocimiu, streszcza swoje ówczesne wyobrażenia o życiu córki. A czy wierzyła w ich spełnienie? - Nie. Nie wyobrażałam sobie, że te lata przyniosą tyle zmian - mówi
z ciepłym uśmiechem.

Uwierzyć było trudno. Do szpitala pojechała z 35-metrowego mieszkania w bloku w centrum Krakowa, do którego po ślubie przyjęła ich teściowa. W porodówce ta sylwestrowa noc była sądna. Brakowało kroplówek, w kolejce czekało 12 rodzących, a zepsuło się łóżko do przyjmowania porodów. Kobiety opierały więc nogi na biodrach jedynej na dyżurze lekarki, która potem odchorowała tę sylwestrową noc.

W domu na Kasię czekała niemowlęca wyprawka: kocyk w biało-różową kratę, sterta tetrowych pieluch, podstawowe ubranka. Taki zestaw, jaki można było dostać na książeczkę zdrowia z wpisem
o ciąży. Ale było też coś, co przysłała koleżanka, która wyjechała do Francji. Te przepiękne kolorowe śpioszki i maleńkie adidaski z innego świata, który wtedy wydawał się tak odległy.

1 stycznia 1989 r. Elżbieta Maciejczyk rodziła już swego drugiego syna. Mąż wiózł ją do szpitala dużym fiatem z czterdziestoośmiometrowego mieszkania w wieżowcu na Krowodrzy, które dzielili
z teściami. Pani Elżbieta skończyła handlową zawodówkę. - Dobrze się nam wtedy żyło. Wszystko mogłam dostać - tak wspomina lata osiemdziesiąte, które kojarzą się jej z twarzą Jaruzelskiego ogłaszającego stan wojenny. Rok 1989 zastał ją w Bieżanowie, za ladą sklepu przemysłowego. Żyła
w symbiozie z koleżankami z pobliskiego mięsnego i spożywczego. A jeszcze mąż był kierowcą
w państwowym przedsiębiorstwie handlowym.
- Polityka nigdy mnie nie interesowała. Żyło się tak jakoś z dnia na dzień - zastrzega.

Jej starszy syn od kilku lat mieszka w Anglii. Tam też dwa lata temu pojechała w swą pierwszą podróż zagraniczną. Przez kilka lat po urodzeniu Roberta była na wychowawczym. Potem przez jakiś czas codziennie witała się z krakowskim wojewodą. Jacek Majchrowski przychodził do urzędu, kiedy ona kończyła tam sprzątanie. Potem dwa lata spędziła na bezrobociu, ale przyznaje, że pracy nie szukała zbyt intensywnie. Teraz pracuje w pralni. Ekologicznej oczywiście.
Reprezentanci pokolenia

Kasia Wojakowska dorastała w tym samym maleńkim mieszkaniu, do którego wróciła z matką z porodówki. To, że przyszła na świat w roku wyjątkowym, uświadomiła sobie dopiero w szkole, na lekcjach historii czy WOS.

- Cieszę się, że nie żyję w PRL. Jaki był, wiem od rodziców, z książek - tłumaczy. Na jej doświadczenie pokoleniowe starczyło jeszcze pontyfikatu Jana Pawła II. Pierwszy raz na spotkanie
z papieżem rodzice zabrali ją w 1997 roku. Sami chodzili na każde - od 1979 r. Katarzyna doskonale pamięta, jak 2 kwietnia 2005 roku razem z przyjaciółmi z Oazy w swojej parafii stała przed papieskim oknem na Franciszkańskiej. To dzięki tamtemu nastrojowi pogodziła się wtedy ze swoją przyjaciółką. Do dziś są sobie bliskie.

Najstarsze wspomnienie Roberta Maciejczyka dotyczy chwili, kiedy miał chyba trochę ponad dwa lata. Rozbił głowę, bo potknął się w przedpokoju. Potem to już pamięta się przy ołtarzu. W kościele
i w domu. Jako czterolatek ciągnął rodziców, żeby zaprowadzili go na szóstą rano na roraty. Potem
na długie lata został ministrantem.

- Byliśmy przekonani, że pójdzie na księdza - uśmiecha się matka. W domu książki i zeszyty rozkładał na podłodze, bo na biurku urządził ołtarz. Przy nim we własnoręcznie szytych ornatach odprawiał "msze", wygłaszał kazania, spowiadał kuzynki. Po latach szkolny psycholog powiedział mu, że bardzo lubi być w centrum uwagi. Z komżą rozstał się z dnia na dzień jako nastolatek.

- Kościół to zakłamana instytucja, założona dla wyciągania od ludzi pieniędzy - mówi dziś z przekonaniem.

Czuje się reprezentantem ostatniego pokolenia, nie nastawionego na szukanie w życiu wyłącznie przyjemności. Pamięta, że w jego dzieciństwie, gdzieś za czasów Wałęsy, podwórko było pełne dzieciaków. Teraz do piaskownicy zagląda tylko ktoś, kto chce napełnić kuwetę dla kota. - Zmieniło się osiedle. Dzieciaki siedzą w domach przed komputerami - mówi dwudziestolatek.

Główne zadanie, jakie przez lata miała Katarzyna Wojakowska, brzmiało: uczyć się. Jej matka przez te wszystkie lata pracowała w Prokocimiu. Za symboliczną zmianę, jaka zaszła tam od 1989 r., uważa to, że rodzice mogą być w szpitalu ze swymi chorymi dziećmi przez cały dzień.

- Dawniej my byłyśmy dla maluchów najważniejsze, trzymały się nas kurczowo, bo matki mogły
do nich zajrzeć tylko na dwie godziny.

Wybierają przyszłość

Ojciec Katarzyny, inżynier po AGH - kiedy starsza córka przychodziła na świat pracował
w państwowym biurze projektów. Potem przeniósł się do zachodniej firmy. Projektuje urządzenia dla przemysłu chemicznego, jeździ po świecie, aby je uruchamiać. Ale na wakacje zawsze na Mazury, na ryby. Więc jego żona ciągle czeka, aż pierwszy raz wyjedzie za granicę. Ich mieszkanie szybko się zmieniało.

- Proszę zobaczyć, jak przez te 20 lat zmienił się nasz stosunek do rzeczy. Kiedyś pralka była skarbem. Teraz zmieniamy rzeczy, choć są jeszcze dobre, ale można kupić coś nowszego, lepszego. Do dziś jakoś trudno mi to zaakceptować - mówi Janina Wojakowska.

Katarzyna wybrała przyszłość po swojemu. Od października studiuje na UJ dwa kierunki: psychologię stosowaną i iberystykę. W zeszłym roku po raz pierwszy poszła na wybory. Skreśliła kandydata PSL, bo nie chciała, żeby dwie największe partie czuły się zbyt pewnie. Wie kogo z polityków nie lubi. Palikota i Jarosława Kaczyńskiego. Takiego, którego szanuje, wskazać nie potrafi.

Licealni koledzy Roberta uwierzyli głównie w turystykę i marketing, i te kierunki studiują.
On zdecydował, że musi się usamodzielnić. Jeszcze przed maturą pracował jako kontroler strefy parkowania w centrum Krakowa. Teraz pracuje w McDonaldzie. Ale kupił też nikona i płaci za zaoczną naukę fotografii. Patrzy czasem z okien mieszkania, w którym przez całe życie mieszka z dziadkami i rodzicami, na nowe budynki, jakie w ostatnich latach wyrosły obok jego bloku. Wie, że tamte apartamenty są dla nich o wiele za drogie. Chciałby kiedyś założyć swoją firmę, może fotograficzną. Ale póki co planuje wyjechać za granicę i tam zarobić pieniądze na rozruch.

- W Polsce nie ma szans. Tu może się to udać, jeśli się ukradnie albo dostanie pieniądze od rodziców
- odpowiada. I nie ma wątpliwości, że za jego sytuację odpowiadają oni. To znaczy rządzący.

Katarzyna chciałaby wyjeżdżać z Polski, zwiedzać świat, ale o emigracji nie myśli. Nie może doczekać się wiosny. Wtedy w Niepołomicach rodzice zaczną budować ich pierwszy dom. To dzięki babci.
Do śmierci żyła tam w małym domku. Uprawiała dwa hektary, trzymała świnie i krowę. I za żadne skarby nie chciała sprzedać ojcowizny. Zmarła przed kilkoma laty. Zostawiła te dwa hektary położone blisko centrum miasteczka. Część gruntu mogą sprzedać, a za te pieniądze wybudować dom. Janina Wojakowska przed laty marzyła, żeby się wyrwać z zapyziałych wtedy Niepołomic. Dzisiaj marzy, by wrócić do pięknych Niepołomic. Urodzona w 1989 roku córka też.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska