Rozumiem jednak, że z perspektywy amerykańskiej wybory połówkowe do Kongresu mogły się wielu obywatelom tego kraju jawić jako najważniejsza polityczna rozgrywka ostatnich lat. Wybory, które zadecydują o wszystkim. Kiedy oddaję ten tekst do druku, nie są jeszcze znane ostateczne wyniki, nie wiem zatem, czy Republikanie przejęli władzę w Senacie, czy jednak nadal będzie on kontrolowany przez Demokratów.
Patrząc zza Oceanu nie mam jednak wrażenia, aby świat miał runąć w zależności od tego, na kogo zagłosowali wyborcy w Arizonie, Georgii czy Nevadzie. Jasne, coś na pewno się zmieni. Ale życie społeczne, ba, nawet całe państwa, potrafią być szalenie odporne na różne wahania w polityce. To oczywiście nie oznacza, że wybory i decyzja o tym, kto będzie rządzić, nie mają żadnego znaczenia. Warto jednak czasem wziąć głęboki oddech, widząc tyrady politycznych przywódców, którzy głoszą wojnę dobra ze złem.
Piszę o tym także w polskim kontekście. Do wyborów pozostał rok. Już dziś mamy jednak zalew kampanijnego przekazu. Jarosław Kaczyński i Donald Tusk ruszyli w Polskę. Obydwaj uderzają w bardzo wysokie tony. Nie obyło się bez odwołań do ostatecznej walki dobra ze złem. Można wręcz odnieść wrażenie, że wybory parlamentarne odbędą się już w najbliższy weekend. Rozumiem, że partyjnym przywódcom wydaje się, iż obserwujemy politykę jak film, w którym na początku jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie ma nieprzerwanie rosnąć, jak mawiał Alfred Hitchcock.
Problem w tym, że szczerze mówiąc trudno mi sobie wyobrazić, w jaki sposób dominatorzy polskiej polityki ostatnich 20 lat chcieliby to napięcie jeszcze bardziej podkręcić. Ludzie (stety niestety) żyją swoim życiem i swoimi problemami, i chyba niespecjalnie ruszają ich już deklaracje wygłaszane z politycznej sceny. Chyba, że istniałoby zagrożenie, że te deklaracje przełożą się na jeszcze większą niepewność. Jak pokazują bowiem badania przeprowadzone przez prof. Przemysława Sadurę i Sławomira Sierakowskiego, dawno w społeczeństwie nie było tak silnych niepewności i lęku przed przyszłością.
Ludzie bardziej potrzebują dziś terapii niż politycznego diapazonu. To ważna obserwacja dla samych polityków, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, Polacy niekoniecznie oczekują dziś retoryki wojennej, bo wojnę mają na co dzień – czy to na Ukrainie, czy też idąc na zakupy i bijąc się z myślami, z czego zrezygnować. Po drugie zaś, życiowe doświadczenie uczy, że kiedy zaczynamy krzyczeć, inni przestają słuchać i staja się głusi (nieraz nawet fizycznie). Podbijanie politycznego bębenka, i to na rok przed wyborami, może zatem skutkować tym, że nikt nie usłyszy już żadnego, nawet merytorycznego politycznego przesłania.
Niestety nie mam większych złudzeń, że politycy odstawią na bok napoje energetyczne i zażyją melisy. A szkoda. Żyłoby się nam wtedy lepiej. Wszystkim.
