Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ksiądz z krainy kangurów

Agnieszka Nigbor-Chmura
Agnieszka Nigbor-Chmura
Ks. Krzysztof Matała mówi: - Podczas mojej 23-letniej pracy i posługi kapłańskiej zdarzyło mi się być nauczycielem, stolarzem, plantatorem kawy, rolnikiem, lekarzem w różnych specjalnościach.

- Jeśli byłem lekarzem, to takim od pediatrii po geriatrię - śmieje się szczerze. - Tak było na Papui-Nowej Gwinei. Teraz w południowej Australii jest proboszczem parafii rozciągającej się na długości 350 km i szerokości 160 km. Jest jedynym księdzem na tym obszarze. Czasu musi mu wystarczyć, by odprawić niedzielne msze święte w ośmiu kościołach, dotrzeć do pacjentów dwóch szpitali i podopiecznych czterech domów dla starców.

Szczęśliwe dzieciństwo nie dla wszystkich

Rodzinny dom Matałów stoi w Zagórzanach. Kiedyś dosłownie przez strumień i płot było stamtąd do posiadłości Skrzyńskich, w której jeszcze w latach 80. mieścił się gorlicki dom dziecka. Jego wychowankowie byli kolegami Krzyśka, a to ze szkolnej ławki albo od gry w piłkę i strzelania z łuku do kaczek na Moszczance, a to od wakacyjnych wędrówek za pstrągami, które próbowali wyciągnąć na rękę. - Żyłem w pełnej rodzinie, miałem troje rodzeństwa. Jak każde dziecko, miałem swoje małe problemy. Na pewno tęskniłem za tatą, który część swojej młodości spędził poza domem, pracując na wiertniach w Libii - opowiada.

­Wiedział jednak, że każdą porażką czy sukcesem ma się z kim podzielić, że w domu czekała mama i zanim zdążył stanąć w progu i zdjąć plecak, na stole stał talerz gorącej zupy. To było jego dzieciństwo. Proste, wiejskie, ale szczęśliwe. Z nim niewiele wspólnego miało to, co przeżywali koledzy z sierocińca. Oni ciągle walczyli z samotnością. - Ta postawa bardzo mi imponowała. To kontakt z nimi odcisnął piętno na moich życiowych wyborach, na tym, kim teraz jestem i czym się zajmuję - opowiada.

Poza tym będąc dzieckiem naczytał się książek podróżniczych, m.in. o Papuasach. W żyłach, po tacie - wielkim miłośniku poznawania świata, płynęła mu przecież podróżnicza krew. - Chciałem zobaczyć ten świat na własne oczy - tłumaczy.

Misjonarz, lekarz i plantator - człowiek gór

Dokładnie pamięta ten dzień. Żegnał się z rodzinnymi Zagórzanami, z bliskimi. Na drogę do Australii, która miała być edukacyjnym przystankiem przed celem podróży, od rodziców dostał 500 dolarów i wyruszył w nieznane.

Do Brisbane trafił z kolegą, również ksiedzem. Poza wiktem i opierunkiem parafia zapewniała im kurs angielskiego, ale pieniądze od bliskich szybko przestały wystarczać. - Na zajęcia za coś trzeba było dojeżdżać, więc najmowaliśmy się przy koszeniu trawy i pieleniu ogrodów, malowaliśmy dachy i płoty - opowiada.

Papua-Nowa Gwinea przywitała Krzysztofa przyjaźnie. W parafii Minj, w małym miasteczku, które zamieszkiwało 12000 katolików miał zastąpić księdza ze Słowacji. - Pamiętam swoją pierwszą mszę świętą na Papui. Usługiwały do niej dwie młode Papuaski - może 17-letnie. Były właściwie nagie, bo ich biodra okrywały tylko skąpe przepaski. Gdy uklękły, niczym nieskrępowane krągłości oparły się na niskim ołtarzu. Z czasem nagość tamtejszych po prostu stała się codziennością - opowiada.

Dopiero po trzech tygodniach pobytu dowiedział się też, na co Papuaski zwracają największą uwagę u mężczyzn. - Nie zorientowałem się, dlaczego młodsze i starsze kobiety podchodziły i gładziły mnie po łydkach. To wywoływało śmiech u księdza, który wprowadzał mnie do pracy w Minj. Uwierzyłem mu, gdy mówił, że to taki zwyczaj. Dopiero od znajomego z prowincji Enga dowiedziałem się, że dobrze zbudowane łydki są przejawem seksualności - tłumaczy.

Na Papui Krzysztof był nie tylko szafarzem sakramentów, ale też nauczycielem głównie higieny, a także rolnikiem, a konkretnie plantatorem kawy. Dochód ze sprzedaży ziaren z 750 drzew pozwalał na utrzymanie całej parafii. Choć bez kitla, często bywał też lekarzem. - Pracowałem głównie w górach i choć z mojego domu widać było granice parafii, do najodleglejszych jej zakątków trzeba było iść nawet trzy dni - opowiada.

Podróż wymagała sporego samozaparcia i odwagi. Po typowych dla klimatu równikowego ulewnych nocnych deszczach, strome wąwozy po prostu ociekały błotem. Na dół, choć dość karkołomnie, można było się ześlizgnąć. - Musiałem dotrzeć do ponad trzydziestu kaplic i do ludzi, którzy czekali na mnie, a często na leki, które miałem ze sobą. Tak było w przypadku plemienia, którego wódz był w bardzo złej kondycji. Na moje oko miał poważną infekcję, więc zostawiłem mu garść antybiotyków i tyle samo witamin, instruując jak ma je zażywać. Poszedłem dalej - opowiada.

Po czterech dniach, już w drodze powrotnej, Papuasi urządzili księdzu prawdziwą ucztę. - Ich wódz wyzdrowiał, więc cieszyli się jak dzieci. Upiekli świnię i kury i witali mnie z pełnymi honorami. Okazało się, że wódz dawkę na tydzień zjadł już pierwszego dnia, gdy tylko wyszedłem z wioski. Nie chcę myśleć, co by było, gdyby moje leki mu zaszkodziły. Pewnie nie wyszedłbym z tego cało - opowiada.

W Australii kapłan jest na wagę złota
Dwa lata na Papui minęły szybko. Krzysztof wrócił do Australii. Dzisiaj jego parafia to blisko 60 tysięcy kilometrów kwadratowych, 350 wzdłuż i 160 wszerz, dwie plebanie osiem kościołów i katolicka szkoła, którą zarządza. Kiedyś ten obszar podzielony był na dwie parafie, w której pracowało po dwóch księży. Dzisiaj obowiązki szafarza sakramentów, ale też duchowego lidera sprawuje tutaj tylko ks. Krzysztof. Jest też kapelanem dla dwóch szpitali, ma pod opieką kilkudziesięciu pensjonariuszy czterech domów spokojnej starości. Jest kapelanem ludzi morza.

- Tragedią Australii jest to, że tamtejsi ludzie mają wszystko, ale nie mają księży. Moi parafianie dojeżdżają nawet po 150 km, ja od kościoła do następnego - też około 100 km. Ludzie chodzą tam do kościoła nie z przyzwyczajenia, nie dlatego, że boją się piekła czy konsekwencji grzechu, ale dlatego, że mają taką potrzebę - opowiada.

Każdą z plebanii w parafii ks. Krzysztofa zajmuje się co najmniej dziesięć osób. Są odpowiedzialni za sprzątanie kościoła, świeże kwiaty, przygotowanie do liturgii, ale też odebranie poczty czy zapłacenie rachunków w czasie, gdy tak jak teraz ks. Krzysztof jest na urlopie. - Ja nie jestem w stanie pilnować wszystkiego. Każdy z ośmiu kościołów parafialnych ma więc swojego świeckiego opiekuna wolontariusza - chwali swoich wiernych.

Poza tym w Australii plebania to miejsce spotkań wszystkich parafian. Tradycją jest, że po każdej niedzielnej mszy świętej zasiadają przy kawie, lampce wina i domowym cieście właśnie na plebanii. - To nic nadzwyczajnego, że cztery razy do roku idziemy jako parafia, czasem nawet 100-osobową grupą, na obiad czy kolację do restauracji. Każdy z moich parafian przynajmniej trzy razy był moim gościem na kolacji czy przy lampce wina z serami - tłumaczy.

Gościnność i otwartość ks. Krzysztofa jest jak powracająca fala. Na 50. urodziny proboszcza w kwietniu tego roku przygotowali przyjęcie. Przyjechało na nie 250 parafian. - To było wzruszające, budujące i mobilizujące do dalszej pracy - mówi ks. Matała.

Czerwcowy pobyt księdza Krzyśka w Polsce jest najdłuższym w tym roku. - Przyjeżdżam do rodziców i dlatego, że Polska jest piękna. W tym roku będę jeszcze dwa razy w kraju - na Światowych dniach Młodzieży z 50-osobową grupą z Adelajdy, jako kapelan naszego arcybiskupa, a potem jeszcze raz na trasie pielgrzymki miłosierdzia Izrael - Polska - Włochy - kończy.

Gazeta Gorlicka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska