MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Na boisku czy w górach koloratka w niczym mu nie przeszkadza

Halina Gajda
Halina Gajda
fot. archiwum prywatne
Ks. Adam Bezak, katecheta z Zagórzan, sportową pasję, czyli grę w nogę i wędrówki po górach traktuje jako rodzaj duszpasterstwa. Jest wtedy bliżej ludzi, a oni chętnie przychodzą do niego po radę.

W nogę grałem od dziecka. Cóż, innych rozrywek w poddębickiej wsi, w której mieszkałem, po prostu nie było. A góry? Jakoś tak po drodze się pojawiły...

Ks. Adam Bezak, choć w Zagórzanach jest dopiero od roku, zdążył zaskarbić sobie grono sympatyków. Ma wszystkie atuty dobrego kumpla: na boisku można do niego mówić po imieniu, jak to u piłkarzy bywa - zdarzają mu się lepsze i gorsze mecze, poza tym jest doskonale zorientowany, kto broni bramki w Borussii, a kto jest napastnikiem w Barcelonie.

Mam dopiero sześć lat. Jestem już piłkarzem

Jest piątkowe popołudnie. Ks. Adam już bez sutanny, za to w sportowych butach, niemal przebiera nogami pod stołem: w niedzielę po sumie ważny mecz. Nie ma co, musi zdążyć przed wieczorną mszą świętą. Pasja pasją, ale duszpasterstwo to jednak priorytet.
- Spoko, korki mi z szafy nie wypadną. Porządek mam - śmieje się, gdy pokazuje mi swoje mieszkanie.

Dziesiątka rodzeństwa w domu może zapewnić niejedną rozrywkę, ale jego ciągnęło na boisko. Z kumplami zorganizowali drużynę. Boisko mieli w... lesie. - Tata pracował w budowlance. Gdy przeprowadziliśmy się do Dębicy, to mnie przypadł obowiązek noszenia mu do pracy obiadów w specjalnej menażce - wspomina. - Po drodze mijałem boisko Igloopolu. Już prawie światowa drużyna - tak wówczas o nich myślałem - i przyglądałem się z nosem przyklejonym do siatki. To nic, że obiad stygł, a tata czekał - dodaje z uśmiechem.

W końcu trafił do szkolnej drużyny, potem do seniorów, okręgówki. Nieraz musiał się rozpychać łokciami, zanim trener czy koledzy uwierzyli, że jest wiele wart na boisku. Po maturze postanowił, że pójdzie na AWF. - Już wtedy, gdzieś głęboko w sercu wiedziałem, że te studia, o ile się oczywiście dostanę, będą przystankiem w drodze do celu - duchowieństwa. A czemu nie wybrał od razu seminarium? Uznałem, że jeśli pisane jest mi bycie księdzem, to nim będę. Wcześniej czy później, ale będę - opowiada.

Na wspomniane studia się jednak nie dostał. Choć część sprawnościową zdał bez problemów, na rozmowie kwalifikacyjnej nie było mu po drodze z egzaminatorami. Odpowiedział na wszystkie pytania, ale szacowne grono uznało, że to nie wystarczy. - Palec Opatrzności - komentuje ze śmiechem ks. Adam.
Zaczął studia na kierunku turystyka. Po roku rzucił. Na rzecz seminarium.

Zamiast transferu - człowieczeństwo

Ks. Adam w swoim amatorskim kopaniu widzi boski plan. Lata spędzone na boisku, wymagały samodyscypliny, zorganizowania. Mówiąc wprost: takie łapanie wszystkich srok za ogon, by nic nie ucierpiało. - Choć nie osiągnąłem sukcesu, choćby w postaci wielomilionowego transferu do jakiegoś znanego klubu, to wygrałem swoje człowieczeństwo - nabyłem cech, które przydają się w pracy kapłana - mówi z powagą.

Po święceniach trafił na praktyki duszpasterskie do Kołomyi na Ukrainie. Po zdobyciu pierwszych kapłańskich szlifów, czekał na wieści o miejscu swojej pracy. Wszystko miało się rozstrzygnąć podczas odpustu w Starym Sączu. Tam właśnie od biskupa dowiedział się, że będzie służył w Wierzchosławicach. - Taka, prawie miejska parafia - opisuje.

Szybko okazało się, że wielu lektorów i ministrantów z nowej parafii gra w miejscowej drużynie. Gdy dowiedzieli się, że przyszedł ksiądz-kopacz, zaprosili go na mecz. Poszedł. Siadł na oponach okalających boisko. Miejscowi od razu zauważyli „nowego”. Co niektórym wydawał się nawet wyjątkowo podobny do nowego katechety. Wątpliwości rozwiali zawodnicy, którzy przybiegli do niego, by przywitać się gromkim „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Zaraz potem, księdzem, miłośnikiem korków, zainteresowała się drużyna seniorska. Zaprosili ks. Adama na trening. - Oj, doskonale pamiętam swój pierwszy publiczny występ w barwach Jutrzenki, miejscowego klubu - śmieje się. Ksiądz w spodenkach! Sensacja! Dziwowisko! Ci, którzy wcześniej słyszeli o tym, że mam grać, przyszli przekonać się na własne oczy. Byłem atrakcją dnia - dodaje rozbawiony.

Zainteresowanie było okraszone wielką życzliwością, swoistym podziwem: ksiądz, a na równi z innymi. Czasami owa sympatia przybierała nieco oryginalne oblicze. Jak choćby wówczas, gdy do księdza podszedł mocno podchmielony kibic, nie owijając w bawełnę, przykazał mu: groj dobrze, bo w tym sezonie musimy wejść do A klasy, musisz k... z nimi wygrać!
Nie zdążył więcej wybełkotać, gdy pojawili się porządkowi i od razu zrugali pijaczynę, że do księdza tak brzydko mówić nie wypada.
Duchowny na murawie przyniósł drużynie srebrną odznakę podokręgu piłki nożnej.
- Mówili, że od kiedy pojawiłem się w drużynie, zawodnicy mniej klną, pada mniej wyzwisk, są mniej brutalni wobec przeciwników - opowiada z dumą. - W tym ostatnim, to by się nawet zgadzało, bo wcześniej żółte kartki dla drużyny sypały się jak z rękawa. Z czasem, były tylko wypadkiem przy pracy - podkreśla zadowolony.

Piłkarskie korki i górskie haki w jednej szafie

W garderobie ks. Adama obok korków stoją... górskie raki. Liny i czekany też by się znalazły.
- W szafie ich nie trzymam, mają swoją torbę. Na zapleczu - dowcipkuje.

Z górami jest u niego, jak z powołaniem: przyciągają w imię wyższych wartości. Katecheta ma zwyczaj powtarzać za Walterem Bonatti: góry są tylko środkiem, celem jest człowiek. Jak wielu, zaczynał od Tatr. Jeszcze w szkole średniej. Nie było wakacji, by nie wyjechał w Bieszczady, Beskidy, Pieniny, Karpaty. Był już w seminarium, gdy repertuar gór do zdobycia wyczerpał się do cna. Owszem, niejeden raz snuł z kolegami plany dalszych wypadów, ale finalnie, trochę na otarcie łez zostawały Tatry. Tym bardziej że seminarium miało w Zakopanem swój ośrodek. Włóczyli się więc po dolinach i szczytach, a to po polskiej, a to po słowackiej stronie. Tylko, ile razy można odwiedzać te same miejsca? - Był 2010 rok. Któregoś dnia, dostałem SMS. Czytam i oczom nie wierzę: mam wolne miejsce na Elbus - pisał mój znajomy z Moskwy. Masz ochotę na tego śnieżnego giganta - wspomina.

Pomyślał jak ksiądz: mój Boże, pewnie, że mam ochotę. Zaraz potem po krzyżu przeszedł mu dreszcz. To przecież 5642 m n.p.m, podczas gdy Rysy mają połowę z tego.

Lot do Moskwy, a stamtąd do Mineralnych Wód na Kaukazie. Nomen omen, lot miał się odbyć samolotem TU 154...

Z lotniska musiał wraz z resztą ekipy dotrzeć do miejscowości Tereskoł u podnóża Elbrusu. Mieli przed sobą kilka dni na aklimatyzację, potem zaczęła się prawdziwa wyprawa. - Jak to ze mną bywa, musiałem mieć swoje „pięć minut” - śmieje się serdecznie. - Była niedziela rano. Zapytałem, czy ktoś chciałby uczestniczyć we mszy świętej - wspomina.

Odpowiedział mu śmiech: ciekawe, kto ją odprawi, zważywszy, że jesteśmy na 4200 metrów nad poziomem morza. Sami? Ostatecznie, spośród 12 uczestników wyjazdu, połowa przyszła na wskazane miejsce. Przez chwilę byli zdziwieni, gdy zobaczyli, że Adam, dobry kumpel z wyprawy, to ks. Adam. Bez sutanny, ale ze stułą, poważny i skupiony. Dwójka z uczestników przystąpiła nawet do spowiedzi. - Trudno nazwać słowami uczucie, które mnie przepełniało - wszak odprawiałem Najświętszą Ofiarę w największej katedrze Europy - świątyni majestatycznych gór - mówi z przejęciem.

Czasem gra tylko w pierwszej połowie

Elbrus był swego rodzaju kamieniem na drodze ks. Adama. Drgnął, poleciał niczym lawina. - Po tej wyprawie już na poważnie związałem się z grupą wspinaczy wysokogórskich. Mamy na swoim koncie szczyty w Aplach, Himalajach, Karpatach - wylicza.

Marzy mu się Mount Everest czy K2, ale zdecydowanie na tym się skończy. - Kto mi da co najmniej trzy miesiące urlopu? - mówi ze śmiechem.

O kosztach nawet nie wspomina, ale przecież trzeba mieć marzenia. Pasje są wymagające, ale dla ks. Adama, to posługa duszpasterska jest na pierwszym miejscu. Zawsze. Gdy mecz rozgrywany jest przed mszą św., to albo z niego rezygnuje, albo gra tylko w pierwszej połowie. Mówi, że ma satysfakcję, nie tylko z sukcesów drużyny, ale przede wszystkim z faktu, iż to wspólne bycie na boisku, niejeden raz ośmieliło do prośby o pomoc zawodników, którzy akurat byli na życiowym zakręcie. Inni, widząc księdza umiejącego się bawić ze swoimi parafianami, poczuli, że to taki sam człowiek, jak inni, więc może warto wstąpić do kościoła, gdy ten siedzi w konfesjonale.

- Ci sami, czasem przez lata nie mieli odwagi czy potrzeby, by wejść do świątyni, czy pójść do spowiedzi. Zazwyczaj, już od progu tłumaczyli się: ksiądz jest spoko - opowiada. - Skoro ja jestem „spoko”, to może i kościół taki najgorszy nie jest - dodaje z uśmiechem.

Gazeta Gorlicka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska