Politycznym sednem owej noweli miałoby być powołanie Rządu Europejskiego („European Executive”), rozszerzenie wyłącznych kompetencji Unii o kwestie klimatu i środowiska oraz zniesienie weta przy decyzjach podejmowanych przez instytucje europejskie. Ten rewolucyjny projekt niedwuznacznie aspiruje do tego, aby być czymś w rodzaju aktu likwidacji Unii jako instytucji międzypaństwowej i równoczesnym aktem założycielskim nowego państwa - Republiki Europejskiej. Choć od datowania projektu przez jego sygnatariuszy minęło już trochę czasu, to rzecz nie została z propagandowym hukiem ogłoszona w Brukseli, jak można by się spodziewać w przypadku projektu o takiej politycznej doniosłości, ale z jakichś powodów przez kilka tygodni była krywana przed opinię publiczną, aż wytropiły ją media - dzięki swym informatorom.
Nowelę traktatów postuluje od dłuższego czasu kanclerz Scholz, któremu chodzi przede wszystkim o likwidację albo ograniczenie weta. Ostatnio powrócił do tej sprawy także prezydent Macron, wiążąc ją wprost z koniecznością rozszerzenia Unii o Ukrainę i bałkańskie kraje dawnej Jugosławii. - Będziemy potrzebować śmiałości, aby zaakceptować większą integrację w niektórych obszarach, a może nawet Europę wielu prędkości - mówił Macron, który chce (skądinąd wbrew większości Francuzów) wpuścić Kijów do Unii, ale ugrać przy tym wypchnięcie niewygodnych państw Europy Środkowej, w tym zwłaszcza Polski, do jakiegoś nowego unijnego „kręgu”, przeznaczonego dla trochę upośledzonych i niemogących partycypować w kluczowych decyzjach. Ale, po pierwsze, nikt dotąd nie odważył się otwarcie postulować Rządu Europejskiego i pozbawienia państw członkowskich suwerenności w newralgicznych dziś materiach środowiska i klimatu. A, po drugie, nawet ograniczone pomysły Scholza czy Macrona nie mają dotąd szans na przeprowadzenie.
Jednak co najbardziej zdumiewające, to lista europosłów sygnujących ów projekt. Na jej czele jest znany dobrze u nas były liberalny premier Belgii Verhofstadt, co nie dziwi, bo nie od dziś ma on w Europie reputację fanatyka i prowokatora. Ale obok niego na liście wnioskodawców figurują reprezentanci wszystkich sześciu istotnych frakcji Paramentu Europejskiego, którzy od ponad roku pracują w zespole ds. noweli traktatów, powołanym przez Komisję Europejską. Wśród nich figurował również Jacek Saryusz-Wolski, reprezentujący w owym zespole frakcję konserwatystów i reformatorów. Tyle tylko, że wycofał on potem swój podpis, informując na piśmie członków zespołu, iż projekt jest „całkiem nieprzemyślany”.
Tym niemniej sam fakt udziału Saryusz-Wolskiego w tego rodzaju jawnej politycznej prowokacji musi budzić zdumienie. Z jaką intencją europoseł PiS mógł składać podpis pod projektem otwarcie wrogim i konfrontacyjnym wobec rządu polskiego? W każdym razie jedno jest tylko jasne w tym brukselskim traktatowym zamęcie, skrywanych intencjach, wycofywanych podpisach i utajnianych rewolucyjnych projektach. To mianowicie, że w Brukseli toczy się dziwna i niebezpieczna intryga polityczna, której celem jest wymuszenie rewolucji ustrojowej Unii, ale przeprowadzonej tak, aby narody Europy przed czasem nie zdążyły się o niej w ogóle dowiedzieć.
