Nadal służy cennymi wskazówkami i życiową mądrością każdemu, kto tylko ma ochotę słuchać. A to, że przyszło jej dorastać i pracować w bardzo trudnym okresie historycznym, pomaga tym, którzy ją poznali, spojrzeć na koszmar wojny zupełnie inaczej, niż jest współcześnie postrzegany.
W tym tygodniu obchodziliśmy rocznicę wybuchu II wojny światowej. Warto więc zagłębić się choć na chwilę w tamten okres, ponieważ w jej wspomnieniach nadal żyje.
- To były naprawdę paskudne czasy. Nie życzę nikomu, żeby to przeżywał. Do dzisiaj nie mogę zapomnieć okropieństw, których byłam wtedy świadkiem. Nawet teraz, po tylu latach, ciężko mi o nich mówić - zaczyna swoją opowieść sędziwa mieszkanka podsądeckiej wsi.
Kiedy wybuchła wojna, była młodą nauczycielką. Mimo to musiała się zmierzyć z problemami, które dzisiaj wielu z nas by przerosły.
Pierwszą pracę dostała na krótko przed atakiem III Rzeszy. Wtedy niemieccy osadnicy stanowili ciagle pokaźną grupę w polskim społeczeństwie. Część Polaków nawet przyjaźniła się z nimi. Wiele niemieckich dzieci chodziło też do szkoły razem z polskimi uczniami. Właśnie w takiej szkole pracowała pani Kazimiera.
Pierwsze zgrzyty pomiędzy uczniami zaczęły się kilka miesięcy wcześniej. Były to pierwsze zwiastuny nadciągającego zagrożenia. Z początku zwykłe zaczepki słowne z chwilą wybuchu wojny szybko przybrały na sile. Dochodziło nawet do rękoczynów.
- Niemieckie dzieci nazywały Polaków świniami, a ci nie pozostawali dłużni. Szybko też Niemcy zastąpili polskich nauczycieli swoimi rodakami, nam pozwalając uczyć tylko popołudniami - wspomina pani Kazimiera.
Z początku Niemcy nie traktowali źle cywilów, ale szybko zaczęło dochodzić do prawdziwych dramatów. Zaczęły się łapanki, odwety, nadużycia, czystki. Ludzie zaczęli żyć pod ogromną presją, bojąc się o swoje życie, a przede wszystkim o swoich bliskich.
- Pamiętam, jak jednego razu polscy partyzanci zastrzelili niemiecką nauczycielkę. Na drugi dzień w szkole pojawili się niemieccy żołnierze i aresztowali, jak leciało, 24 polskich nauczycieli, kobiety i mężczyzn. Wszyscy zostali rozstrzelani - opowiada.
Sama kilkakrotnie tylko cudem uniknęła podobnego losu.
- Wynajmowałam pokój u jednego gospodarza. Ten miał dwie córki i za wszelką cenę chciał je ochronić przed przymusowym wyjazdem do pracy w Niemczech. Kiedy zaczęła się łapanka ukrył je w piwnicy w moim pokoju - mówi. - Gestapo wpadło do domu i zaczęło przeszukanie. Kiedy nie znaleźli nikogo w pomieszczeniach zajmowanych przez właścicieli, ruszyli do pokoju zajmowanego przeze mnie.
Szybko znaleźli piwnicę, choć ta została zamaskowana i aresztowali ukrywające się dziewczęta. Warto wspomnieć, że za ukrywanie ludzi groziło wtedy rozstrzelanie.
- Oficer przystawił mi pistolet do głowy i spytał się, dlaczego je ukryłam. Zaczęłam się tłumaczyć, że spałam i o niczym nie wiedziałam. Uwierzył - opowiada kobieta.
Jednak największy cud zdarzył się w życiu pani Kazimiery, kiedy dostała zaproszenie na jedno wesele.
Na zabawę przybyli zaproszeni Polacy i Niemcy. Ale po alkoholu sytuacja zaczęła się robić groźna. Polacy kazali najpierw śpiewać Niemcom polski hymn narodowy. Kiedy ci odmówili, doszło do bijatyki. Polacy zerwali też Niemcom plakietki ze sfastykami i godłami narodowymi i je podeptali.
W dwa tygodnie po tym incydencie wszyscy uczestnicy ze strony polskiej zostali aresztowani i zamordowani. Ocaleli tylko państwo młodzi, którzy natychmiast wyjechali do dalekich krewnych. Niemcy powiesili ojca panny młodej, a jego ciało przez tydzień wisiało na drzewie.
- Znałam osobiście tego człowieka - dodaje pani Kazimiera.
Ona także miała być na tym weselu. Miała, ale w nocy przed uroczystością, okulał koń gospodarza, który miał ją zawieźć na miejsce i została w domu.
Po tylu traumatycznych przeżyciach marzy, by w polskiej polityce było więcej kultury.
- Może, gdyby ci ludzie przeżyli to piekło, inaczej by się zachowywali? - zastanawia się.