Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na Wyspie Kraków. Dyktat "oglądalności"

Jan Poprawa
Wielkanoc coraz bardziej przypomina o zwycięstwie popkulturowych obyczajów nad metafizycznym wzruszeniem. W świątyniach dominuje nie tyle wspólnota wiernych, co widownia.

Choć Wielkanoc to dla chrześcijan święto fundamentalne, dla zdumiewająco wielu z tych, co się chrześcijanami mienią, bywa bardziej znakiem wiosny, niż okazją do refleksji i zadumy nad tym, co niepojęte. Choć zdawać by się mogło, że właśnie refleksja jest daru wiary istotą. Nie wnikam tu w sferę religijności zorganizowanej, która toczy się trybem własnym i dobrze znanym. Świątynie w wielkanocne święto wypełniają się ludźmi, niektóre stare obyczaje praktykowane są w rodzinnym wymiarze. Wszelako odczuć można w tych zachowaniach przewagę konwencji nad naturalną ekspresją, jaka wyniknąć może właśnie z głębokiej wiary lub potrzeby. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że dominuje w nich nie tyle wspólnota wiernych, co widownia.

Praktyki religijne - nie moja to specjalność, ale widownia tak. Wiem, czym ona jest. Czym innym jest widownia przypadkowa, wszelaka "publiczność organizowana", czym innym zaś świadoma, estetycznie wyrafinowana grupa miłośników, których przyciąga temat lub artystyczna forma. Wiedzą o tym ludzie sceny. Joanna Kulmowa ujęła to w wieloznaczną metaforę: "bo wiara to jest dar od losu, artysta - musi znaleźć sposób". Gdy sposób się opatrzy, zużyje - to, co wcześniej było ekstatycznym przeżyciem, staje się niekiedy nudnym obowiązkiem. Ileż to razy przeżywaliśmy takie bolesne rozczarowania, gdy w spektaklu brakło wiarygodności, gdy się zestarzał, zużył? Ale był grany w niezmienionej formie, bo jeszcze ktoś nań przychodził, zachęcony legendą. Ileż to razy uświadamialiśmy sobie, że ten czy inny stary teatr nie wytrzymuje porównania z własną legendą, że spłowiał i sflaczał doszczętnie?

W życiu artystycznym często bywa, że miejsce uznanych "firm" zajmują rozmaite "wynalazki". Można nawet powiedzieć, że stan scen polskich zależy dziś w większym stopniu od tej "wynalazczości" artystów nowych. Ułatwieniem jest dla nich strukturalna, a co za tym idzie - artystyczna petryfikacja instytucji teatralnych czy muzycznych. Petryfikacja oparta o niedzisiejsze przekonania o społecznej funkcji sztuki. Ukształtowane w czasach, gdy sztuka miała być darem elit dla pospólstwa, w najlepszym zaś razie - daną motłochowi szansą wspięcia się na poziom, jaki w klasowym społeczeństwie uważany był za "wyższy". To myślenie o sztuce jako darze elity dla prostaczków dziś się całkowicie unieważniło. W świecie popkultury najwyższym suwerenem nie jest żadna "elita" tylko Jej Wysokość Większość. Dyktat "oglądalności" obowiązujący (choć byśmy na nią nie wiem jak narzekali) w telewizjach, jest tego najjaskrawszym dowodem. Mniej jaskrawym, ale przecież oczywistym potwierdzeniem tej prawdziwej dyktatury proletariatu może być repertuar teatralny: najszacowniejsze sceny wspomagają się repertuarem umuzycznionym, czasem tak dalece, że sens z nich wycieka jeszcze w próbach… O estradzie nawet nie wspomnę, ona już dawno działa wedle reguły inżyniera Mamonia (z "Rejsu"): "wy mnie nie piszcie piosenek, których ja nie znam, wy mnie piszcie piosenki które znam"…

Wszystko to prowadzi do rzucenia refleksji zgoła nieprzyjemnej. Oto Wielkanoc nasza coraz bardziej przypomina o zwycięstwie popkulturowych obyczajów i zwyczajów nad dawnym metafizycznym wzruszeniem. Niezależnie od frekwencji w kościołach, niezależnie od tradycji podtrzymywanej w wielopokoleniowych rodzinach, niezależnie od zachowanych jeszcze w wiejskich społecznościach świątecznych rytuałów - to święto cudu coraz bardziej przypomina jeden z naszych kochanych długich weekendów. Gazety poświąteczne doniosły więc obszernie, że w tegoroczne święto Wielkiej Nocy wielkomiejskie kluby i puby pękały w szwach od młodej klienteli. Każdy, kto wybrał się na przejażdżkę z Krakowa w góry, albo z Warszawy nad jeziora - poczuł w wielotysięcznej ciżbie samochodów ów smak relaksacyjnego obowiązku.

Przejechałem i ja kawałek Małopolski z nadzieją dojrzenia jakiegoś lokalnego obyczaju wielkanocnego. Bez skutku. Tylko na telewizyjnym ekranie międlono "reportersko" temat podmiechowskiej wsi Wielkanoc. Ale w tak zwanym "realu" nic się nie działo. Dopiero w wielkanocny poniedziałek tu i ówdzie zaryczało disco. Nikt mnie nie oblał wodą z wiadra, co jeszcze niedawno było formą równie częstą, co krytykowaną powszechnie…

Dziś rozumiemy, że ów koński śmigus bywał tylko etapem chamienia naszego powszechnego. Czas zwykłego lania wody przeminął. Był pewnie zbyt kulturalnym przejawem życia zbiorowego. Dziś zastąpiły go marsze, organizowane przez partie i pewien koncern medialny. "Wielkanocność" tej masowej hucpy podkreślona została kolejną profanacją katolickich symboli. Ten hałaśliwy ruch nie- chcianych, niezrównoważonych i żądnych władzy frustratów należy jednak do świata, o którym najchętniej milczę. Z powodu obrzydzenia. Mam nadzieję, że jak chamski śmigus z wiadra - przeminie.

Autor: historyk, publicysta, krytyk muzyczny, członek rad artystycznych i juror wielu festiwali.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska