- Pewnie miałeś do czynienia z Mickiewiczem w szkole i na studiach. Czytałeś go z przyjemnością czy z konieczności?
- Czytałem oczywiście przede wszystkim dlatego, że tak wskazywał program nauczania. Ale muszę przyznać, że nigdy Mickiewicz mnie nie męczył. Zawsze czułem z nim jakąś nić porozumienia. Od małego uczyłem się różnych wierszy i recytowałem je na konkursach. Miałem więc często do czynienia z Mickiewiczem. Potem na pierwszym roku Akademii Teatralnej mój profesor Mariusz Benoit zlecił mi wykonanie „Koncertu Jankiela” z „Pana Tadeusza”. Rozsmakowałem się wtedy w tym poemacie. Lubiłem też jego kinową adaptację. Potem zrobiłem film „Świtezianka” i to był przedsmak tego, z czym zmierzyłem się w „Niepewności”.
- Jak zostałeś młodym Mickiewiczem w „Niepewności”?
- To był bardzo długi proces. Wszystko zaczęło się, kiedy byłem na pierwszym roku Akademii Teatralnej. Zadzwoniła do mnie agentka, mówiąc, że jest pewien pan, który chce się ze mną spotkać. „Kiedy?” „Dzisiaj!” „No to spotkajmy się!”. I tak na Miodowej pojawił się Waldemar Szarek, by spojrzeć mi w oczy i mnie usłyszeć. Potem powiedział mi, że już wtedy utwierdził się w przekonaniu, że to ja powinienem zmierzyć się z tą rolą. Zaczął mnie więc powoli wprowadzać w świat „Niepewności”. Do realizacji filmu wiodła nas jednak długa i wyboista droga. Zaliczyliśmy sporo wzlotów i upadków, ale ostatecznie udało się znaleźć pieniądze na ten film.
- Jak się przygotowywałeś do zagrania Mickiewicza?
- Czytałem jego dzieła, momentami wręcz maniakalnie. To był bardzo ciekawy proces. Im więcej obcuje się z tą materią, tym bardziej jest ona czytelna i klarowna. Były takie pozycje biograficzne, których Waldek mi zakazał, były też takie, które mi polecił. Pojawiło się również sporo wyzwań w samym scenariuszu: od posługiwania się gęsim piórem, przez chodzenie na szczudłach i jazdę na koniach, po fechtunek.
- I co było najtrudniejsze?
- Chyba pisanie gęsim piórem. (śmiech) Zaskakująco dobrze poszła mi nauka chodzenia na szczudłach. Po pierwszym treningu spacerowałem już po planie. Nauka jazdy na koniach wymagała czasu, ale w pewnym momencie zaczęła mi dawać ogromną frajdę. Z kolei pisanie gęsim piórem okazało wcale nieproste. Trzeba było poznać tę technikę, ale miałem na to dużo czasu. Udało się więc i to.
- Grając Mickiewicza łatwo było popaść w romantyczny stereotyp: rozwichrzone włosy, dzikie spojrzenie, rozpięta koszula. Jak się przed tym broniłeś?
- Na pewno było kilka rzeczy do przełamania. Postrzegamy Mickiewicza jako postać posągową, narodowego wieszcza, oderwanego od realiów świata, w którym przyszło mu żyć. Tymczasem my chcieliśmy pokazać go jako człowieka z krwi i kości, który oddycha, marzy i cierpi. To jest uniwersalną siłą tego projektu. Ja nawet w pewnym momencie chciałem przemycić spektrum autyzmu w tym bohaterze. (śmiech) W montażu nie weszło to jednak do filmu. Waldek wiedział bowiem dokładnie czego chce, bo poświęcił temu projektowi dużą część swego życia. Sam proces realizacji filmu to była więc już uczta, choć czasem stresująca.
- Mickiewicz w twoim wykonaniu to pełnokrwisty bohater. Takie pokazanie go jako zwykłego człowieka z jego wadami i zaletami to klucz do tego filmu?
- Kluczy interpretacyjnych do tego filmu jest wiele. Dominantą jest oczywiście świat widziany oczami młodego poety. Ale mamy tu też kontekst baśniowo-fantastyczny w postaci polowania na nimfę wodną czy historyczny w postaci zamachu na cara, mamy też odbrązawianie Mickiewicza, choćby przez pokazanie jak dostaje po twarzy od swego kolegi czy omal nie zostaje zabity w pojedynku na szable. Łapałem się nieraz robiąc ten film, że minęło ponad 200 lat, a najgłębsze potrzeby młodych ludzi wcale się nie zmieniły. Tylko okoliczności są inne.
- Myślisz, że dzisiejsze dwudziestolatki odnajdą swe rozterki w dwudziestoletnim Mickiewiczu z „Niepewności”?
- Myślę, że jest na to duża szansa. Fajnie byłoby, gdyby to zaowocowało też jakąś świeżością w podejściu do jego poezji. Ta historia ma swoją uniwersalność i może dotrzeć do współczesnego odbiorcy. Zostało to również dobrze wyważone, jeśli chodzi o język – gdzieś między ówczesnymi czasami a przystępnością, wynikającą z tego, jak mówi się dzisiaj. Podoba mi się też pomysł wpisania w tę historię fragmentów wierszowanych. To na pewno pomoże wejść współczesnemu widzowi w świat pokazany w „Niepewności”.
- Niby Mickiewicz był normalnym dwudziestolatkiem, ale był też kimś wyjątkowym ze względu na swój literacki talent. Pokazują to sceny, w których deklamuje swoje wiersze?
- Rozmawialiśmy o tym nie raz i nie dwa. Waldek chciał, żeby pokazać to w scenach, kiedy Mickiewicz czeka na recenzję swej poezji, która ukazała się w „Tygodniku Wileńskim”, ze strony Maryli Wereszczakówny i swych przyjaciół. Nie wynika to jednak z jego megalomanii czy przekonania o swej wyjątkowości, tylko ze zwykłej ciekawości i chęci bycia docenionym. Kilka razy miałem ochotę pokazać, że nasz Adaś miał ułańską fantazję – i wydaje mi się, że oddają to sceny, w których paraduje po posiadłości na szczudłach. Pokazują one, że chłonie ten mikroklimat, ale też patrzy trochę na wszystko z góry. Może dlatego chętnie, kiedy jest okazja, wskakuje na szczudła lub nie czeka na to, aż ktoś otworzy mu bramę, tylko wdrapuje się na nią i chce być aktywnym uczestnikiem tu i teraz.
- Historyczny kontekst tamtych czasów był dla was ważny?
- Oczywiście. On pracuje na cały obraz Mickiewicza w tym filmie. Z jednej strony gość jest hop do przodu, ma talent i patrzy na innych z góry, ale za sprawą okoliczności, zostaje z pewnych sytuacji wykluczony. Spodobało mi się już w samym scenariuszu to, że jego serce płonie nie tylko do Maryli Wereszczakówny, ale też do wskrzeszenia Polski. Kiedy jednak dochodzi co do czego, okazuje się, że jest młodym chłopakiem, który jeszcze nie niewiele może. To też pracuje na obraz postaci, która nie jest idealna i wycezelowana, ale taka, za którą chcemy podążać i ją poznawać.
- Mówiłeś, że Waldemara Szarek miał od razu pomysł na to, jak pokazać głównego bohatera „Niepewności”. Na ile więc ten Mickiewicz jest twój, a na ile jest realizacją wizji reżysera?
- Trudne pytanie. Zarwaliśmy z Waldkiem wiele nocy na przestrzeni kilku lat na rozmowach o Mickiewiczu. Czasem były to rozmowy mające na celu zainicjowanie tego projektu, ale częściej – stricte merytoryczne i kreacyjne. Mam wrażenie, że Waldek zaprosił mnie do tego projektu na płaszczyźnie partnerskiej. Ale oczywiście zawsze to on miał ostatnie słowo, co bardzo mnie cieszyło, ale czasem też frustrowało. (śmiech) Ale taka jest kolej rzeczy i hierarchia w filmie. Podobało mi się, że Waldek był na każdym etapie powstawania „Niepewności” mocno przekonany do pewnych rozwiązań. Były jednak też momenty, że frustrował się razem ze mną i bywał bezsilny. Ale takie są meandry tworzenia filmu w Polsce. Mam jednak wrażenie, że udało nam się wspólnie nakręcić kameralny, ale ładny i wrażliwy film sielankowo-romansowy.
- Jesteś pierwszym aktorem w historii polskiego kina, który zagrał Mickiewicza. Na pewno zrobi się więc o tobie głośno po premierze „Niepewności”. Myślisz, że otworzy ci to nowe drzwi?
- Nie wiem. Od wielu lat pracuję na to, co wydarza się na mojej artystycznej drodze. Czasem robię krok w tył, żeby potem zrobić trzy do przodu. Aktualnie jestem w Polsce i robię bardzo fajne projekty tej jesieni. Dobre rzeczy więc nadchodzą i wierzę, że jeszcze wielobarwnych i wielowymiarowych postaci przede mną.
- Kiedyś powiedziałeś: „Zawsze byłem bardzo ciekawy życia i świata”. To dlatego zostałeś aktorem?
- Tak. Na pewno ta ciekawość świata jest dla mnie nadal mocnym stymulantem. Dzięki niej nadal jestem aktorem i staram się walczyć o jakość tego, co robię. To rzeczywiście jeden z niewielu zawodów, który daje na to szanse. To oczywiście jego jasna strona, bo są też ciemne. Zawsze byłem ciekawy, zadawałem wiele pytań, chciałem widzieć rzeczy, które mogłem zobaczyć. I dalej to w sobie mam. Lubię się konfrontować z nowymi sytuacjami, lubię być obserwatorem miasta i ludzi. Myślę, że to może dawać narzędzia, by wykonywać ten zawód. Z drugiej strony pogłębiam swój warsztat, studiując aktorstwo. To jednak bardziej podróż do wnętrza siebie niż sposób na poznawanie świata.
- Poznaliśmy cię jeszcze jako nastolatka, kiedy wystąpiłeś w „Bejbi Blues”. Jak to się stało, że nie mający żadnych doświadczeń z kamerą maturzysta dostał jedną z głównych ról w tym filmie?
- Miałem wtedy swój rockandrollowy band i tworzyłem z nim swoją muzę. Ale marzyło mi się, żeby kiedyś zrobić coś większego. Bo zawsze czułem, że jestem stworzony do czegoś wielkiego. (śmiech) Pomyślałem więc, że warto skusić los i pojawiłem się na ulicy Narbutta w Warszawie latem 2011 roku, by wziąć udział w castingu do „Bejbi Blues”. Nagrałem się i wyjechałem na wakacje. Wtedy zadzwonili, że chcą mnie znowu zobaczyć. Powiedziałem im, że mnie nie ma i myślałem, że sprawa się skończyła. Tymczasem znowu się odezwali i wziąłem udział w kolejnych etapach castingu od września do grudnia. Szukano bowiem żeńskiej głównej bohaterki. No i w styczniu podpisaliśmy umowę. Reżyserująca film Kasia Rosłaniec podjęła decyzję, że zostanę Kubą. I tak się zaczęła ta piękna przygoda, dzięki której zachłysnąłem się tworzeniem filmu.
- Jak to się stało?
- „Bejbi Blues” był tworzony w niesamowity sposób. Kaśka zaprosiła nas do procesu szczerej i intymnej pracy współtwóczej: siedzieliśmy w mieszkaniu na Madalińskiego w mieszkaniu i mieliśmy tam co weekend próby i improwizacje. Ona słuchała nas i przepisywała scenariusz – dialogi i sceny. To było niesamowite wejście do kuchni filmowej. Potem sama realizacja też była na wysokim poziomie. Początkowo myślałem, że zawsze tak to wygląda, ale rzeczywistość szybko zweryfikowała to myślenie. Zacząłem robić różne filmy i okazało się, że to nie to samo. Cóż: kiedy aktorstwo staje się zawodem, nie zawsze robi się to, co totalnie czuje się swoim serduchem. Stąd u mnie te pozafilmowe rzeczy: robienie muzyki czy projekty biznesowe. To wynika nie z tego, że nie chce mi się robić aktorstwa, tylko z tego, że chciałbym robić wyłącznie to, co będzie dla mnie wyzwaniem i będzie czymś wartościowym.
- Po maturze zacząłeś studia dziennikarskie w Uniwersytecie Warszawskim. Nie myślałeś wtedy, że będziesz aktorem na poważnie?
- Myślałem wtedy, że to wspaniała przygoda, ale nie wiadomo ile będzie trwała. Poza tym zdawałem sobie sprawę, że nie ma nic gorszego niż być sfrustrowanym aktorem czekającym na telefon. Stwierdziłem więc, że lepiej się zabezpieczyć i robić inne rzeczy. Bo świat pędzi do przodu i nie ogląda się za siebie. Tymczasem, kiedy byłem młody, mówiono, że aby robić coś dobrze, trzeba robić tylko jedną rzecz, bo nie da się być ekspertem w kilku dziedzinach. Ja uważam, że to przestarzała teoria i można dbać o jakość w kilku przestrzeniach, tylko trzeba zadbać o odpowiednią organizację pracy.
- Co ci dały te studia?
- Poszedłem na studia w Uniwersytecie Warszawskim nie po to, żeby być politykiem czy działaczem społecznym, ale po to, żeby dowiedzieć się czegoś o świecie i poszerzyć swoje horyzonty. I okazało się, że te studia są bardzo uziemiające i uczłowieczające. Mieliśmy dużo zajęć terenowych – choćby w zakładach karnych.
- Mogłeś od czasu do czasu grywać w filmach i serialach bez szkoły aktorskiej. Ostatecznie zdecydowałeś się jednak zdać do warszawskiej Akademii Teatralnej. Dlaczego?
- Po „Bejbi Blues” i „Obietnicy” zacząłem robić lepsze i gorsze filmy komercyjne i seriale. I doszedłem do momentu, kiedy przyznałem, że nie na to umawiałem się sam ze sobą, kiedy wchodziłem w świat aktorstwa. Dlatego pomyślałem, że to dobra chwila, aby zrobić krok do tyłu, zamknąć się na chwilę w „klasztorze” i poznać obowiązujące w tym zawodzie zaklęcia. I to była bardzo dobra decyzja. Dzięki temu zacząłem grać w teatrze, choćby u Krystiana Lupy w „Capri” i to były rzeczy, w których dotknąłem wyjątkowej jakości aktorskiej. Wróciłem też do filmu – i ten powrót otworzył przede mną nowe i fajne perspektywy.
- Z pewną niechęcią mówisz o rolach w komercyjnych produkcjach. Tymczasem polscy widzowie znają cię właśnie dzięki „Listom
do M.” czy „Koglu-moglu”, a nie spektaklom Krystiana Lupy. To kino komercyjne daje aktorowi popularność. Nie dbasz o to?
- Popularność jest wypadkową działalności w szeroko pojętym show-biznesie. Raz może być, potem zniknąć, później znowu się pojawić. I tak samo jak jest błogosławieństwem, jak i klątwą. Nie podchodzę do niej tak, że bardzo chcę ją osiągnąć. Bardziej myślę o aktorstwie konkretnymi projektami. I nie mówię, że komercyjne produkcje to są złe rzeczy. Bardzo się cieszę, że wystąpiłem w tych filmach i tego nie żałuję. Miałem jednak ostatnio dużą tęsknotę za artystycznym kinem. I udało mi się ją zrealizować na przestrzeni ostatniego czasu.
- Mam wrażenie, że ciekawsze role zagrałeś nie w kinie, a w serialach – choćby w „Chyłce”, w „Braciach” czy teraz w „Odwilży”. To znak czasów?
- To prawda. Do tych wymienionych przez ciebie seriali, dorzuciłbym jeszcze „Sexify”. To była też super przygoda i odważna rola. Wziąłem się za nią od podstaw – i sam napisałem piosenki, które wykonywał mój bohater. Równie mocno wkleiłem się w „Braci”: wymyśliłem wygląd swojej postaci, napisałem dla niej trzy piosenki, zasugerowałem muzyczny leitmotiv. W filmach kinowych jest trochę inaczej: moja fizys sprawia, że dostaję niewdzięczne role takich bohaterów, którzy nie są wykręceni ani w prawo, ani w lewo, a ich funkcją jest prowadzenie fabuły. To postacie z boku są bardziej charakterne czy zabawne. Dopiero teraz widzę, że reżyserzy obsady zaczynają dostrzegać, że mogę się uplastyczniać na różne kierunki. Dzięki temu i ja pozwalam sobie na większą odwagę w ramach tych propozycji.
- Z tego, co mówisz interesuje cię aktorstwo, które jest trochę więcej niż aktorstwem. Wyraźnie chcesz mieć kreatywny wpływ na swoją postać, a nawet na cały film. Czy to nie utrudnia ci czasem życia jako aktorowi?
- (śmiech) Czasem tak. Jedni reżyserzy to lubią, a inni nie. Bo rzeczywiście jestem aktorem wtrącającym się. Ale to wszystko z troski o jakość. Lubię te momenty, kiedy reżyser potrafi mi zaufać.
- Od niedawna mieszkasz w Los Angeles, gdzie studiujesz słynną „metodę” Lee Strasberga. Skąd taki pomysł?
- To wynika z tej mojej ciekawości siebie i świata. Kiedy byłem pierwszy raz w Los Angeles, pomyślałem, że dobrze mi tam i chciałbym kiedyś wrócić do tego miasta. Gdy skończyłem Akademię Teatralną w Warszawę, zerknąłem na stronę Lee Strasberga i zobaczyłem, że za dwa miesiące zaczynają się organizowane przez nich warsztaty w Paryżu. Zaaplikowałem tam – i po tych warsztatach dostałem od nich stypendium oraz zaproszenie do Los Angeles. To był mocny argument, żeby odważyć się na ten krok. Aktualnie mam za sobą dwa semestry nauki, a teraz zrobiłem sobie przerwę, żeby pograć trochę w Polsce. Chciałbym jednak tam wrócić i skończyć ten kurs.
- Czym będziesz się wyróżniał od innych aktorów, którzy go nie zrobili?
- Dla mnie wszystkie etapy kształcenia się aktorskiego są podróżą do wnętrza siebie. Na pewno już mi to dało dużo. Przede wszystkim świadomość samego siebie. Podobnie jest z „metodą” – fajnie jest mieć w swoim plecaczku różne narzędzia, bo nigdy nie wiadomo, co się kiedy przyda. Uzbrajam się więc, by być gotowym na różne okoliczności.
- Próbujesz też zaistnieć w Los Angeles jako aktor?
- Na początku lipca zrobiłem tam film krótkometrażowy. To był profesjonalny plan zdjęciowy, zagrałem główną rolę. Obecnie nakręcony materiał jest na stole montażowym.
- Tutaj w Polsce sensację wywołały twoje wspólne zdjęcia z córką Bruce’a Willisa i Demi Moore – Scout Willis. Co się za tym kryje?
- To koleżanka z kursu, z którą właśnie zagrałem we wspomnianym filmie.
- Ostatnio głośno też o tobie w polskich mediach w związku z twoim życiem prywatnym. Jest to jakaś cena, którą płacisz za bycie popularnym aktorem. Jak sobie z tym radzisz?
- Tak jak mówiłem: wszystko związane z rozpoznawalnością, jest błogosławieństwem i klątwą. Dobrze sobie jednak z tym radzę. Trzeba po prostu na to się uodpornić. Już trochę lat jestem w tym show-biznesie i wiem jakie bzdury wypisują plotkarskie portale, tworząc coś z niczego, gdy tymczasem ważne rzeczy są kompletnie bagatelizowane. Staram się sam w sobie budować silny pancerz ze świadomości, co stanowi o mojej wartości. W skrajnych przypadkach chronię się za zaklęciami typu „Psy szczekają, karawana idzie dalej”. (śmiech)
- Ta celebrycka strona bycia aktorem nie jest dla ciebie pociągająca?
- Nie jest. Słowo „celebryta” jest ostatnio nacechowane ujemnie, dlatego nie lubię, kiedy wrzuca się mnie do tego worka. Mógłbym na tym oczywiście lecieć bez problemu: na rozgrzebywaniu mojej prywaty, robić znacznie więcej reklam tu i tam, pojawiać się częściej na ściankach. Dbam jednak o swoją godność i na pewno nigdy nie będę robił publicznie operacji na własnym sercu.
- Kiedyś powiedziałeś: „Aktorstwo to zawód wymagający dobrej kondycji fizycznej, ale przede wszystkim psychicznej”. Spełniasz te wymagania?
- Staram się. Chodzę choćby na siłownię. (śmiech) Co więcej? Każdy człowiek raz na jakiś czas potrzebuje skonfrontować się z kimś z zewnątrz na temat własnego wnętrza. Różnie ludzie to rozgrywają: niektórzy pójdą do spowiedzi, inni do wróżki, a jeszcze ktoś inny do psychoterapeuty. Te rzeczy nie wykluczają się i mogą spełniać podobną funkcję. Każdy wybiera to, co mu odpowiada i nie ma tutaj złych metod. Ja też korzystam z różnych tych trybów, by zadbać o swoje zdrowie psychiczne. Najważniejsze to jednak mieć bliskich ludzi wokół siebie. Nie musi ich być wielu. Rodzina jest dla mnie niezwykle ważna, przyjaciół też traktuję w tych kategoriach. Kiedy nie jesteś sam, możesz przejść przez największy syf, jaki czasem dopada każdego.
