https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

O jego spektaklu w Łaźni Nowej w Krakowie mówiła cała Polska. Mateusz Pakuła przed kolejną premierą: Chcemy sprawdzić, skąd pochodzi zło

Anna Piątkowska
Mateusz Pakuła po raz kolejny na scenie opowiada historię rodzinną
Mateusz Pakuła po raz kolejny na scenie opowiada historię rodzinną fot. Mateusz Skwarczek
Na deskach Łaźni Nowej premiera nowego spektaklu Mateusza Pakuły „Skóra po dziadku”. To adaptacja jego drugiej powieści, po debiucie prozatorskim „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, który stał się najpierw literacką, a potem teatralną sensacją. O nowym spektaklu rozmawiamy z jego twórcą i reżyserem Mateuszem Pakułą.

Po raz kolejny historia rodzinna trafiła pod pana pióro i na scenę. O czym tym razem pan opowiada?

„Skóra po dziadku” to historia mojego dziadka Henryka Parkity, historia jego młodości. Rzecz się dzieje w latach pięćdziesiątych, kiedy to kilkakrotnie trafił do więzienia na ul. Zamkowej w Kielcach. W czasie drugiej wojny światowej torturowało i mordowało tam gestapo, po wojnie to samo robili komuniści. Kiedy w 1951 roku dziadek trafił tam po raz kolejny, tym razem za poważniejszy, antykomunistyczny wybryk, obiecano mu, że już z tego więzienia żywy nie wyjdzie.

I pewnie by nie wyszedł, gdyby nie pewien Żyd, funkcjonariusz UB, w tym czasie podpułkownik w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, który wyciągnął mojego dziadka z więzienia. W ten sposób odwdzięczając się za to, że jego z kolei uratowała rodzina mojego dziadka w czasie wojny, dając mu schronienie. Oczywiście, później ta historia kto kogo uratował się komplikuje, ale zasadnicza oś jest taka. Opowiadam o młodości mojego dziadka, ale historia wykracza i w lata późniejsze, i również we wcześniejsze, powojenne. 


W odróżnieniu od pierwszej pana książki i głośnego spektaklu, czyli „Jak nie zabiłam mojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, to jest historia rodzinna, osobista, ale też bardzo powiązana z tą wielką historią.

Tak, to kolejna moja opowieść o rodzinie, ale tym razem traktują ją nieco szerzej. Ta rodzina to nie tylko dziadek i babka, itd., ale wspólnota jednego miejsca zamieszkania, sąsiedzi, mała ojczyzna. W tym przypadku doświadczenie, które w pierwszej mojej książce i spektaklu, „Jak nie zabiłem swojego ojca...” było moim doświadczeniem bezpośrednim z opieki nad ojcem, towarzyszenia mu w umieraniu, tutaj jest zapośredniczone. Raz jest to doświadczenie mojego dziadka, któremu się przyglądam przez pryzmat tego, co mi opowiadał, przez rozmaite relacje rodzinne, ale też pozwalam sobie na to, żeby wyraźnie narysować szerszy kontekst historyczny, wyjść w przód i w tył. W związku z tym, że to człowiek pochodzenia żydowskiego uratował mojego dziadka, pozwalam sobie na kontekst dotykający tego, co działo z Żydami w Kielcach i w Polsce w czasie wojny i po wojnie.


Myślę, że to nie będzie spojlerowanie, bo książka już jest od niemal roku na na rynku, a też skoro Żydzi, Kielce, okres powojenny to pojawia się oczywiste skojarzenie z pogromem, który gra dużą rolę w tej historii. Książkę otwiera zdanie, które też bardzo mocno się odnosi do tego kontekstu, pewnie znajdzie się i w spektaklu?

To zdanie otwierające książkę, nie otwiera spektaklu bezpośrednio, ale jest jednym z otwarć. „Zanim się dowiedziałem, kim właściwie są Żydzi, już byłem antysemitą”. Z jednej strony może się wydawać, że to efektowne albo efekciarskie zdanie, ale to czysta prawda. Antysemityzm to jest coś, co się bardzo mocno nabywało i nabywa kulturowo. Pogrom kielecki jest jednym z ważnych tematów tej opowieści, nie tylko jako tło historyczne, ale jako jedno z ważniejszych doświadczeń wspólnoty kielczan. Choć tak naprawdę Kielce są pewnym exemplum, bo pogromy działy się wszędzie w Polsce. W taki sposób, jak mówimy o Kielcach, możemy mówić w zasadzie o niemal każdym miasteczku w Polsce.

Opowieść o Kielcach staje się uniwersalna i bardzo współczesna także w kontekście stosunku małej wspólnoty do innego.

Tak, w zależności od tego, jakie mamy czasy, Żyda może zastąpić inny „obcy”: społeczność LGBT+, ludzie o innym kolorze skóry, ludzie na granicy polsko-białoruskiej, a obecnie Ukraińcy. Staramy się zobaczyć pewien mechanizm, sprawdzić, skąd pochodzi zło. W książce i w spektaklu mówimy o tym, że właściwie nigdy nie jest ono zewnętrzne, jest wewnątrz nas i musimy się z tym pogodzić, pracować nad tym, żeby nie dawać mu dochodzić do głosu. Przyglądamy się relacjom z innym na fundamentalnym poziomie. 

Skóra po dziadku” jest też historią o pamięci i niepamięci, o tym, jak zapamiętujemy. Jak ta historia trafiła do pana?

Wielokrotnie słyszałem ją od dziadka, który bardzo lubił opowiadać o swoim pełnym groźnych i mniej groźnych przygód życiu. Bardzo go ekscytowało opowiadanie takich historii, w których ledwo uszedł z życiem, a było ich wiele. Mnie natomiast fascynowało to, co nazywam lemowską filozofią przypadku, tzn. ile musiało się złożyć koincydencji, że pojawiłem się na świecie. W pewnym momencie zacząłem po prostu nagrywać dziadka, gdy opowiadał tę historię cudownego ocalenia. Przez wiele lat przyglądałem się jej i temu, jak mi się przekształca. W „Skórze po dziadku” zastanawiam się też nad tym, jak używamy przeszłości w takim znaczeniu, że ona nigdy nie jest zamknięta i dokonana. Często używa się jej, żeby postawić swoich przodków na pomniku, czuć się lepiej z tym, że się jest dzieckiem, wnukiem szlachetnych ludzi.

A rozszerzając, opowiadamy też o narodzie szlachetnych ludzi, ofiar, które przecież nie mogą być jednocześnie katami, sprawcami. Interesuje mnie także to, jak przeszłość jest wykorzystywana i przekształcana politycznie, używana, żeby osiągnąć coś w teraźniejszości i przyszłości. Dlatego uważam, że krytyczne przyglądanie się temu, jak opowiadamy sobie przeszłość jest bardzo istotne. 

Po raz kolejny też pracuje pan poprzez literaturę i teatr ze swoją traumą.

Nie wiem, czy słowo trauma nie jest zbyt mocnym określeniem w tym przypadku. Bardziej chyba pracuję ze swoim wstydem. To jest słowo, które w książce i w spektaklu często się pojawia. Nie wydaje mi się, że przenoszę jakąś pokoleniową traumę, natomiast uważam, że ważne jest, by sobie opowiedzieć, co złego zrobili nasi przodkowie i pozwolić sobie na wstyd. W odróżnieniu od poczucia winy, wstyd jest w moim odczuciu czymś dobrym, z czym można pracować. Jakkolwiek górnolotnie to brzmi, uważam, że prawda nas wyzwala. Stawanie w prawdzie to jest coś, co mi przyświeca i przy pisaniu książek, i przy tworzeniu spektakli.

Pisanie książki to jest intymna rzecz, jest się samemu ze swoją historią. Zupełnie inaczej, kiedy staje się tematem spektaklu, opowiada się patrząc widzom w oczy. Pan już ma doświadczenie przeniesienia takiej intymnej opowieści na scenę, jakie emocje temu towarzyszą?

To jest bardzo niesamowite doświadczenie. W przypadku „Jak nie zabiłem swojego ojca...” mam za sobą już dwa lata odbioru tego spektaklu, więc mogę mówić o tym, jak on działa na widzów, w przypadku „Skóry po dziadku” jeszcze nie wiem tego. Natomiast wiem, jak działa na moją wspaniałą ekipę twórczą, że to, co przeżywamy indywidualne, czytając litery na papierze, tu ożywa interpretacyjnie, emocjonalnie dzięki aktorom.

Mój teatr jest bardzo muzyczny, emocje są mocno podbijane lub kontrapunktowane przez muzykę. Bardzo ważną rolę odgrywa przestrzeń, w której opowiada się daną historię. Ona działa swoją aurą, natężeniem, mrokiem, skojarzeniami, które w nas wywołuje. Literatura zyskuje w teatrze na sile oddziaływania, zwłaszcza, że dochodzi do tego jeszcze odbiór wspólnotowy, odbieramy spektakl nie tylko sobą, ale też razem z współwidzami, jako organizm, w którym jesteśmy zależni od siebie.

Książka „Skóra po dziadku” powstawała z myślą, że trafi na scenę?

Tak, w odróżnieniu od „Jak nie zabiłem mojego ojca...”, o której to na początku w ogóle nie myślałem jako materiale na scenę. Miałem poczucie, że ta historia musi pozostać intymna i indywidualnie odbierana. O „Skórze po dziadku” wiedziałem, że trafi na scenę.

Pana ostatnie spektakle to swego rodzaju sinusoida emocjonalna, po „Jak nie zabiłem swojego ojca…” o towarzyszeniu w umieraniu, zrobił pan spektakl „Latający Potwór Spaghetti”, w którym pyta pan o to, co obraża uczucia religijne, ale na zupełnie innym rejestrze emocji, lekko i zabawnie. To potrzeba odskoczni?

Po drodze jeszcze, po spektaklu „Jak nie zabiłem swojego ojca…” zrealizowałem w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu „Złote płyty” i to była totalna odskocznia po mocnym, wyczerpującym i kosztownym emocjonalnie doświadczeniu pracy nad historią o umieraniu ojca. To było mi bardzo potrzebne, ale z dużą satysfakcją odczułem, że potrzebna jest również widzom. Tę ścieżkę lekką i rozrywkową kontynuowałem przygotowując „Latającego Potwora Spaghetti”, przygotowując się też emocjonalnie do pracy nad „Skórą po dziadku”. 

Kiedy oddaje się książkę do druku, proces pracy nad nią się zamyka. Jak się sprawy mają w przypadku spektaklu, który się samemu reżyseruje? Gdzie jest ten moment zamknięcia historii?

Jakimś zamknięciem na pewno jest premiera, należę do twórców, którzy nie grzebią potem w swoich spektaklach, nie poprawiają ich w nieskończoność. To dzieło, które jest pokazywane na premierze, to jest już skończone i nawet jeżeli jest niedoskonałe, takie już zostaje. Oczywiście nie mówię o jakichś technicznych wypadkach, które się czasem zdarzają. Natomiast, jeśli chodzi o cały zamysł inscenizacyjny, to jest zamknięcie. W przypadku „Jak nie zabiłem swojego ojca…” historia jest zamknięta – wiem, co zrobiłem i dostałem bardzo duży feedback, jak ten spektakl działa na publiczność i przeszło to moje najśmielsze oczekiwania. W przypadku „Skóry po dziadku” jeszcze tego nie wiem, ale premiera na pewno będzie jakimś domknięciem opowiadania tej historii zarówno jeśli chodzi o książkę, jak i spektakl. Zobaczymy, co się będzie działo z tą historią dalej. Teraz jest to dla mnie jeszcze niewiadoma.

Set premierowy spektaklu "Skóra po dziadku" w Łaźni Nowej 11-13 kwietnia, a kolejne pokazy: 7-8 czerwca. 

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo
Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska