https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Ona i on - kawalerowie maltańscy

Barbara Sobańska
Państwo Moczuradowie są razem 41 lat, mają dwoje dzieci i czworo wnucząt
Państwo Moczuradowie są razem 41 lat, mają dwoje dzieci i czworo wnucząt Adam Wojnar
Mirosława i Krzysztof Moczuradowie - oboje to lekarze i społecznicy. Ona zrezygnowała z kariery chirurga szczękowego, bo chciała mieć normalny dom. Gdy dwoje rodziców ma dyżury w klinikach, nie można mówić o zdrowych relacjach rodzinnych. A rodzina zawsze była i jest dla nich najważniejsza - mówią Barbarze Sobańskiej

Mirosława Moczurad, absolwentka Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, specjalista chirurgii stomatologicznej, pracowała w Klinice Chirurgii Szczękowej, a następnie w Specjalistycznym Przemysłowym ZOZ, od 2003 r. członkini Związku Polskich Kawalerów Maltańskich

Krzysztof szybko wprowadził mnie w swoją rodzinę. Było mi bardzo miło, że zostałam tak ciepło przyjęta. Odnalazłam w niej coś, czego nie miałam, bo straciłam matkę jako mała dziewczynka. Był taki interesujący. Zajmująco opowiadał, brylował w towarzystwie. Mówić potrafi, świetny z niego gawędziarz.

Lubi być w kręgu zainteresowania. Jest bardzo aktywny - i w pracy, i w działalności społecznej, której się poświęca. Działa z dużym powodzeniem w Związku Polskich Kawalerów Maltańskich, który jest częścią Suwerennego Zakonu Maltańskiego. Cel jest jeden: niesienie pomocy humanitarnej, charytatywnej. Dziełem jego życia stało się, wybudowane od podstaw przez Związek, Maltańskie Centrum Pomocy Niepełnosprawnym Dzieciom i Ich Rodzinom w Krakowie.

Mąż ma cechy przywódcze, ale i ja nie byłam pozbawiona ambicji - na studiach byłam starościną roku. Zrezygnowałam jednak z kariery zawodowej dla rodziny. Gdy oboje pracowaliśmy w klinikach, zdarzało się, że mąż miał jedenaście dyżurów w miesiącu, ja osiem. A w domu małe dziecko.

To nie była normalna rodzina. Przetrwaliśmy dzięki ciociom. Po czterech latach zrezygnowałam z pracy w klinice chirurgii szczękowej na rzecz przychodni, gdzie miałam unormowany dzień pracy. Zależało mi na tym, żeby mieć normalny dom.

A mąż rozwijał się naukowo, jeździł na sympozja i zjazdy, często za granicę, pisał prace i artykuły, co też wymaga czasu. Mógł się rozwijać, bo wiedział, że w domu wszystko jest uporządkowane. Miłość to nie tylko słowa i piękne uczucie, lecz też obowiązek i poświęcenie.

Zawsze jednak pierwszy wracał z tych konferencji. Jeśli natomiast w domu działo się cokolwiek złego, np. choroba, nie istniało dla niego nic innego. Zostawiał wszystko i zajmował się rodziną. Do zabawy z dziećmi Krzysiu był zawsze pierwszy. Słusznie się mówi, że mężczyźni to duże dzieci. Kupował synowi zabawki, których sam nigdy nie miał, i godzinami bawili się na przykład kolejką szynową. Teściowa też wnuka bardzo rozpuszczała, co zresztą mam jej trochę za złe.

Na wywiadówki do syna chodziłam ja, ale do córki - mąż. Skończyli to samo liceum - Nowodworka, pewnie dlatego. Oboje bardzo dbaliśmy o to, żeby dzieci uczyły się języków. Od wczesnej podstawówki miały lekcje angielskiego. Włodziu już w siódmej klasie szkoły podstawowej stwierdził, że będzie informatykiem, i tak się stało.

Doktorat zrobił z informatyki. Jest pracownikiem naukowym Wydziału Matematyki i Informatyki UJ. Córka bardzo chciała się uczyć włoskiego, skończyła italianistykę. Na studiach musiała opanować drugi język romański - francuski. Nie przepadała za niemieckim, ale że w liceum miała bardzo ostrą nauczycielkę - nieźle sobie z nim radzi. W efekcie włada pięcioma językami.

A mieszka w Stanach Zjednoczonych, w Nowym Jorku. Mąż bardzo żałuje, że tak daleko, bo to przecież jego kochana córeczka. Świetnie się uzupełniamy. Mamy bardzo różne charaktery i cały czas dopasowujemy się do siebie. Dostrzegamy w sobie dobre rzeczy, ale widzimy też niekorzystne. Bilans od 41 lat wychodzi jednak zdecydowanie pozytywnie.
Krzysztof Moczurad, dr n. med., wieloletni kierownik Zakładu Kardiologii Społecznej w Instytucie Kardiologii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor ponad stu publikacji naukowych, członek licznych zawodowych organizacji krajowych i międzynarodowych, m.in. Polskiego Towarzystwa Kardio-logicznego, Towarzystwa Inter-nistów Polskich. Prezes Towa-rzystwa Przyjaciół I LO im. B. Nowodworskiego w Krakowie. Od 1994 r. kawaler maltański. W latach 1997-2002, przez dwie kadencje, szpitalnik, a od 2007 roku wiceprezydent Związku Polskich Kawalerów Maltańskich

Byłem świeżo upieczonym absolwentem medycyny, miałem ledwie 22 lata, i szedłem ulicą Strzelecką do Kliniki Chorób Wewnętrznych na Kopernika, gdzie odbywałem staż. Przede mną szła dziewczyna, weszła do tego samego budynku, do tej samej windy, ale wysiadła piętro niżej niż ja. Zapamiętałem ją i szybko zaczepiłem, chyba nawet w windzie. Potem zaprosiłem ją na kawę raz, drugi i tak się zaczęło.

Trudno ocenić, co mnie w niej urzekło. Po kilku spotkaniach stwierdziłem, że to kandydatka na żonę - była spokojna, bardzo skromna i dobrze nam się rozmawiało, umiała słuchać. Pobraliśmy się po trzech latach. Mireńka była jeszcze na studiach. Świetnie się uczyła. Syna urodziła na trzecim roku, w kwietniu, ale straciła może tydzień zajęć.

Nie miała żadnych zaległych egzaminów. Część jej grupy studenckiej nie wiedziała nawet, że jest w ciąży aż do siódmego miesiąca. Przy dziecku pomagała jej moja matka. Przyjechała specjalnie z Anglii, gdzie zamieszkała po śmierci ojca, zaraz po naszym ślubie.

Ślub cywilny mieliśmy w Krakowie, a kościelny w Koniuszy Królewskiej. Był tam bowiem ksiądz, który w 1941 r., w czasie wojny, dawał w Miechowie ślub moim rodzicom - w środku nocy, bo ojca poszukiwało gestapo. Ten sam ksiądz chrzcił zresztą naszego syna Włodzia. Przyjaźniliśmy się jeszcze przez wiele lat.

Ślub mieliśmy skromny, w gronie najbliższej rodziny. Jechaliśmy do niego trzema samochodami, na przedzie ja syrenką rodziców, za nami trabant. Akurat w tym czasie w Łodzi miał miejsce napad stulecia na bank rolniczy. Nie wiedzieliśmy o tym. Wszystkie drogi były zablokowane przez milicję i wojsko.

Zatrzymano nas, wylegitymowano. Mężczyznom kazano wysiąść. W garniturach, lakierkach, w końcu ślub, a była sroga zima 1968 r. Z tego powodu jeden samochód nie dojechał do Koniuszy Królewskiej. Syrenka miała duże koła, to zimie podołała, trabant nie dał rady.

Przeżyliśmy razem 41 lat i sądzę, że najważniejsza - obok uczucia - jest zdolność do kompromisu z obu stron. Sztuka dawania siebie drugiemu. I odpowiedzialność. Ważne też, że nigdy nie mieliśmy żadnych problemów z dziećmi.

Syn był niesłychanie zdyscyplinowany. Nigdy nie uczył się dłużej niż 90 minut dziennie, przed żadnym egzaminem. Od trzeciej klasy szkoły podstawowej nie sprawdzałem mu zeszytów, bo nie było takiej potrzeby. Nieraz mówiliśmy mu, żeby się pouczył, książkę poczytał. To czytał, ale taką, co go interesowała. Córka z kolei to poliglotka.

Mamy czworo wnucząt. Zadaniem dziadków jest ich rozpuszczanie, co z przyjemnością czynię. Żona jest dość surowa i wymagająca w tej materii, jak zresztą w każdej. Przyznam z dumą, że trochę nadążam za zainteresowaniami 16-letniego wnuka, żona mniej, bo jeśli idzie o sprawy techniczne, jest antytalentem.

Mamy różne charaktery, lecz te same priorytety: jednakowe poglądy polityczne i identyczną opinię, że dom i rodzina są bezdyskusyjnie najważniejsze. Lubimy razem podróżować i zwiedzać inne kraje.
Mireńka ma niewyobrażalną cierpliwość do mnie. Jest dobra jako człowiek, kobieta, żona i matka.

Oczywiście że się spieramy, jednak bez tego nie ma normalnego małżeństwa. Syn, gdy miał pięć lat, był tym nawet zaniepokojony i musieliśmy mu wytłumaczyć, że spory to część życia. Wymiana poglądów. I że nigdy się za to z sobą nie nudzimy.

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska