- Powiedziałeś niedawno, że za sprawą swej poprzedniej płyty „Miło wszystko” sprzed 3 lat „narodziłeś się na nowo”. Co to oznacza?
- Czułem, że odkryłem siebie jako artystę na nowo. Wcześniej robiłem trochę bardziej skomplikowaną i może nieco bardziej dziwną muzykę. Na „Miło wszystko” postawiłem na prostotę, melodię i optymizm. To wszystko było wielkim eksperymentem, który się powiódł. To nie tylko moje odczucie – bo właśnie za tę płytę dostałem nagle po 9 latach działalności nominację do „Odkryć EMPiK-u”. Czyli nie tylko ja uznałem, że się urodziłem na nowo. (śmiech)
- Chciałeś wyjść dzięki „Miło wszystko” poza krąg alternatywy do szerszego odbiorcy. Udało się?
- Połowicznie. Nie uważam, że stałem się mainstreamowym artystą. Raczej nadal mi bliżej niż dalej do tej szufladki z alternatywą. Ale na pewno udało mi się poszerzyć zasięg swej twórczości.
- Postanowiłeś na nowym albumie kontynuować brzmienie „Miło wszystko”. To był naturalny krok?
- Na pewno wiedziałem, że w prostocie siła. Starałem się więc pisać w miarę proste piosenki i nośne refreny. Na pewno ta nowa płyta jest jednak mniej optymistyczna niż „Miło wszystko”. Ja nie umiem śpiewać nie o sobie. Dla mnie punktem wyjścia do napisania tekstu są zawsze własne przeżycia. I teraz ta fala optymizmu sprzed 3 lat ciut opadła. Sporo czasu poświęciłem w ostatnim czasie na szukanie odpowiedzi na fundamentalne pytania, które brzęczą mi w głowie. Kim jestem? Co powinienem, a co nie? Skąd się wziąłem? Jakie są moje ograniczenia? Dlatego ta nowa płyta jest bardziej autorefleksyjna. „Miło wszystko” było jeszcze trochę szczeniackie. Ta nowa płyta jest już dojrzała.
- W tych premierowych piosenkach ponownie łączysz gitarowe i elektroniczne brzmienia. Co ci się podoba w takim zestawieniu?
- Dla mnie to naturalna forma ekspresji. Od zawsze cenię sobie w muzyce wyczuwalność człowieka. Nie lubię muzyki stricte komputerowej, bo trudno w niej usłyszeć ten organiczny element. Lubię, kiedy szumi gitarowy piec, kiedy brzęczy struna, kiedy pianino trochę nie stroi albo skrzypi. Wszystkie te niedoskonałości, usuwane w muzyce popularnej, to dla mnie brud, w którym jest potężna szlachetność. I to on definiuje moje brzmienie. Nie zamykam się na elektronikę i wplatam ją w swój świat. Fundamentem zawsze jednak będzie jakiś żywy instrument, jak pianino i gitara.
- Jest też nowość: w „Nikt mnie tak nie zdradził, jak to miasto” po raz pierwszy śpiewasz przez auto-tune. Skąd ten pomysł?
- Jako producent, wykorzystywałem auto-tune już wcześniej. I w końcu chciałem dać mu szansę zaistnienia w mojej własnej muzyce. Ta piosenka miała być od początku eksperymentem. I pomyślałem czemu by jej nie zrobić w taki właśnie sposób. Spodobało mi się to, bo śpiewanie z auto-tunem jest bardzo przyjemne. Chciałem w ten sposób pokazać, że to narzędzie, które nie jest tylko zarezerwowane dla nieumiejących śpiewać raperów.
- Ujmująco brzmią kobiece głosy w piosenkach z płyty. Kto za nimi stoi?
- To są moje serdeczne przyjaciółki z zespołu Dawida Podsiadły – Aga Bigaj i Julka Kulpa. Czułem, że chcę na tej płycie mieć mieszane chórki i uznałem, że one się tutaj świetnie sprawdzą. A że prywatnie bardzo się lubimy, ta propozycja wynikła bardzo naturalnie. Podobnie przebiegło też samo nagranie. Trzasnęliśmy je w kilka godzin po naszych próbach w Warszawie. Poszło tak dobrze, że Aga stała się obecnie członkiem mojego koncertowego zespołu i będzie mi towarzyszyć też na scenie.
- Dużo produkujesz muzyki dla innych artystów. To ma wpływ na twoje własne piosenki?
- Oczywiście. Nie będę teraz umiał wskazać co i od kogo się nauczyłem, ale praca nad muzyką innych artystów jest dla mnie bardzo edukacyjna. Każdy przynosi coś innego: inne doświadczenia, inne pomysły, inną perspektywę. Podczas każdego spotkania uczę się od kogoś tyle samo, co ktoś ode mnie.
- Nie myślałeś, żeby do produkcji własnych piosenek zaangażować kogoś innego?
- Pewnie, że tak. Ale ta decyzja jest piekielnie trudna. Jest to jakaś forma oddania kontroli komuś z zewnątrz. Jak na razie uczę się tego cały czas. Ten moment kiedyś więc na pewno przyjdzie, ale jeszcze nie teraz.
- Masz już kogoś na widoku?
- Bardzo popularny stał się teraz młody producent Lessman i podoba mi się to, co on robi. Produkował ostatnio popowego wokalistę Ignacego, czego efektem są rzeczy w stylu Jamesa Blake’a. To świetnie brzmiące utwory. Nie bałbym się też z grubej rury pójść do jakiegoś wielkiego producenta – choćby do Kuby Galińskiego, który jest moim kolegą z zespołu Dawida Podsiadło. Na razie jednak się cykam. (śmiech)
- Jeśli chodzi o teksty, po optymistycznym tonie „Miło wszystko” właściwie nie ma na nowej płycie śladu. Co się stało?
- To nie jest tak, że coś się konkretnie wydarzyło. Zawsze bliżej mi było do cięższych tekstów. Mam jakąś wewnętrzną blokadę przed śpiewaniem wesołych piosenek. Zawsze inspirowała mnie w muzyce melancholia. Mówi się przecież, że artysta głodny, to artysta płodny. Śpiewanie o tym, że jest coś nie tak, pozwala utożsamiać się z tym ludziom, którzy myślą, że są w swych problemach samotni. Wysyłam w ten sposób w świat sygnał: „Hej, w mojej bańce jest podobnie jak w twojej. Nie jesteś sam!”.
- W tekstach przyglądasz się najczęściej prozaicznym sytuacjom z codziennego życia. Co cię w nich fascynuje?
- Po prostu rozglądam się dokoła i kiedy piszę piosenkę, wierzę, że w takich prozaicznych sytuacjach jest zawarta jakaś informacja, którą można zdefiniować rzeczywistość. Podoba mi się takie songwriterstwo oparte na szczegółach. Kiedy w naszym życiu dzieją się duże rzeczy – dobre lub złe – to wiadomo, że odciskują piętno w naszej pamięci. Ale przecież większość życia nas, zwykłych ludzi, to są codzienne chwile, które są bardzo powtarzalne. W tej repetycji można się doszukać monotonii, ale dlaczego by nie poszukać w niej również piękna? Budzisz się i widzisz jak słońce podświetla ładnie kwiat monstery – jeśli nauczymy się w tym dostrzegać jakiś urok, to nasze życie stanie się barwniejsze. Wychodzisz z psem na spacer i dostrzegasz jaką mamy w tym roku wyjątkowo piękną jesień. W codzienności jest wiele takich niezwykłych chwil, trzeba się je tylko nauczyć zauważać.
- Z tego, co śpiewasz, wynika że miłość jest remedium na wszystkie bolączki tego świata. To dlatego, że jesteś szczęśliwym małżonkiem?
- Tak. Jestem szczęśliwym małżonkiem i bardzo lubię tę rolę. To, że mam żonę, z którą się bardzo kochamy i wspieramy, pozwala mi właśnie tak patrzeć na życie: że fajerwerki mogą być w zwykłym uśmiechu drugiej osoby.
- Powiedziałeś kiedyś: „Kocham Kraków tak samo mocno, jak go nienawidzę”. Śpiewasz o tym w piosence „Nikt mnie tak nie zdradził, jak to miasto”. O co chodzi?
- To bardzo złożone. Kraków nie pozwala mi się czuć dobrze – choćby przez okropne powietrze, korki, w których się długo stoi czy to, że bilety są droższe niż w Warszawie, a nie zarabia się tu jak w stolicy. Oczywiście mówię to z przymrużeniem oka. Tak naprawdę czasem czuję, że moja kariera bardziej ruszyłaby mi w Warszawie, bo Kraków już dawno nie jest miastem artystów. A przynajmniej nie mojego pokroju. Dlatego często zadaję sobie pytanie, czy nie popełniłem błędu, nie wyjeżdżając stąd. Ale z drugiej strony mieszkam tu od urodzenia i czuję sentyment, który każe mi tutaj zostać. I kiedy jadę to Warszawy, to tęsknię za Krakowem.
- Tytuły twoich nowych piosenek są zabawnie długie. Skąd taki pomysł?
- Od paru lat chodziło mi coś takiego po głowie. I teraz poczułem, że to dobry moment. Teraz wydaję sam swoją płytę i nikt mi w wytwórni nie powie: „Hej, to zły pomysł, bo radiowcy nie zapamiętają tych tytułów!”. Jasne – ja też się czasem mylę, mówiąc te tytuły, ale każdy o to pyta i każdy to zapamiętuje. Uważam więc, że to sukces. Poza tym, taki tytuł jest też nośnikiem informacji i dopełnia znaczenie piosenki czy poszerza jej kontekst.
- A skąd pomysł na tytuł płyty, rodem z filmu braci Cohen: „To nie najlepszy czas dla wrażliwych ludzi”?
- To stało się bardzo spontanicznie. Płyta była już właściwie gotowa, a ja dalej nie miałem tytułu. Zacząłem wręcz panicznie przegrzebywać swoje notatki, szukając jakiegokolwiek punktu zaczepienia. I znalazłem takie zdanie. Docelowo kiedyś to miało być gdzieś zaśpiewane w jakiejś piosence, ale tak się nie stało. Poczułem więc, że ta fraza fajnie skleja te wszystkie piosenki w jedną całość. Dlaczego by więc nie zrobić z niej tytułu?
- Wspomniałeś, że po raz pierwszy sam wydajesz swoją płytę. Co cię do tego skłoniło?
- Wszystkie moje wcześniejsze kontrakty pokończyły się, a ja niespecjalnie paliłem się do podpisania nowego. Czułem, że zbliżam się do miejsca, w którym będę sam chciał wydawać muzykę. W sumie jestem już w dużym stopniu samodzielny: sam tworzę, nagrywam, produkuję i miksuję muzykę. Stąd po 11 latach w branży, wiem jak to się robi, żeby wydać płytę. Czułem, że jestem w stanie to zrobić – i to zrobiłem. Nie miałem już siły na jeżdżenie do Warszawy i wpraszanie się na zasadzie: „Hej, wydacie mnie?”. Do tego jestem niecierpliwy i jak chcę teraz wydać muzykę, to robię to teraz. A w wytwórni musiałbym czekać na swój termin, bo przecież jest w niej wielu różnych artystów i trzeba to jakoś pożenić.
- Przed tobą trasa koncertowa – w tym występ 21 listopada w Poczcie Głównej w Krakowie. Po raz pierwszy będziesz tylko z mikrofonem na scenie. Stresujesz się?
- Przeciwnie: jestem tym bardzo podekscytowany. To decyzja, którą stanowczo za późno podjąłem. Dla kogoś z zewnątrz to mała zmiana, ale dla mnie – wielka. Puszczam w ten sposób trochę tę kontrolę, którą chcę mieć nad wszystkim. Oddaję pewną robotę komuś, kto zrobi ją lepiej. A ja dzięki temu będę miał więcej przestrzeni na ekspresję i wolność na scenie. Może się trochę napatrzyłem na mojego pracodawcę – Dawida Podsiadło? Odczuwałem potrzebę jakichś zmian, byłem znużony robieniem na scenie tego samego od lat. Dlatego postawiłem na taką zmianę.
