- Gra pan główną męską rolę w serialu „Kawa z kardamonem”, ale jest też pan jego producentem kreatywnym. Co pana zainteresowało w tym projekcie, że tak mocno się w niego zaangażował?
- Po pierwsze: ciekawy czas historyczny, obfitujący w ważne wydarzenia, jak choćby Wiosna Ludów. Po drugie: interesujący wątek polsko-ukraiński. Po trzecie: możliwość zagrania w melodramacie, gatunku, z którym z nigdy wcześniej w życiu nie miałem do czynienia, a dzięki temu właściwie po raz pierwszy okazja zmierzenia się z rolą romantycznego amanta. Kiedy dostałem scenariusz, okazało się, że są w nim luki dotyczące polskiej historii, kultury i obyczaju. Producenci ukraińscy byli otwarci na modyfikowanie przebiegu fabularnego i relacji głównych bohaterów. Zaproponowałem więc ukraińskiej stronie tę formę współpracy i spotkało się to z dobrym odbiorem. Te działania były wręcz konieczne, nie tylko, aby podnieść jakość serialu, ale również dlatego, by znalazł on swego odbiorcę nie tylko w Ukrainie, ale także w Polsce.
- Podobno historia opowiedziana w „Kawie z kardamonem” została zainspirowana losami Zofii Jabłonowskiej i Aleksandra Fredry. To prawda?
- Dobrze pan to ujął. To prawda – losy tych postaci zainspirowały Natalię Hurnicką, która napisała książkę, będącą podstawą serialu. Ja wcześniej o tym nie wiedziałem, bo nie czytałem tej powieści, ponieważ to raczej powieść dla pań. (śmiech) Pierwszy dzień zdjęciowy mieliśmy właśnie w pałacu Aleksandra Fredry i wtedy pierwszy raz usłyszałem o tej historii. Przyjąłem tę informację ze zdziwieniem, bo znałem Fredrę jako dosyć zadziornego kawalerzystę, który podbijał lwowskie salony, miał ułańską fantazję, grał w pokera i odwiedzał domy uciech. Mającego na swym koncie wspaniałe komedie, ale też rubaszną XIII księgę „Pana Tadeusza”. Tymczasem okazało się, że Fredro zapłonął tak wielką miłością do Jabłonowskiej, że ustatkował się i trwał przy niej na dobre i na złe. W serialu moja postać jest bardziej solidna: to polityk, działacz społeczny, powstaniec roku 1830, arystokrata, ale też nieszczęśliwy mąż. Gdzieś w tle jest jego tragicznie zmarła żona, którą bardzo kochał, potem drugie małżeństwo zawarte na zasadzie kontraktu i emocjonalny chłód między małżonkami. Cierpią więc na tym dzieci.
- Adam Rodziński jest rozdarty między płomiennym uczuciem do młodej Ukrainki a obowiązkiem rodzinnym. Ten wewnętrzny konflikt był dla pana najciekawszy w tej roli?
- Tak. Serce mojego bohatera idzie za prawdą i za miłością. Odpowiada na uczucie tej młodej dziewczyny, choćby mogło się wydawać, że będzie ona dla niego jedynie przelotną słabostką i romansikiem. Taką nadzieję mają jego bliscy i nawet jego żona. Tymczasem okazuje się, że połączy go z tą Ukrainką gorące uczucie. W sumie to banalna historyjka obyczajowa, wręcz zgrany motyw Kopciuszka, który spotyka księcia. Trzeba było więc to zagrać tak, aby było to wiarygodne i ciekawe, z jakimś napięciem i prawdą. Dlatego miałem czułe oko na swoje sceny również od strony scenariuszowej. Dodałem, że mój bohater jest działaczem politycznym, to patriota, zaangażowany w sprawę polską, dawny powstaniec. Mało tego: obstaje za zniesieniem pańszczyzny, mimo, że to dopiero rok 1846, jest więc zwolennikiem wolności i równości społecznej. Uważa też, że Polacy i Ukraińcy powinni współpracować ramię w ramię. To wszystko jest oczywiście w tle, bo mamy przecież do czynienia z melodramatem. Ukraińskim producentom przed 2022 rokiem niespecjalnie zależało, aby te polskie historie opowiadać, ale ja się zawziąłem, bo uznałem, że bez tej warstwy ten serial będzie wydmuszką. Na tyle, na ile można było, te polskie elementy są więc w tej opowieści obecne.
- Pana bohater to postać sprzed prawie dwustu lat. Znalazł pan w niej coś bliskiego sobie?
- Cała moja rodzina jest ze Wschodu. Ja kocham Lwów, szczególnym sentymentem darzę Stanisławów, gdyż moi przodkowie ze strony ojca są z tych terenów. Dlatego za każdym razem, kiedy przekraczałem granicę na wschodzie, czułem gdzieś na plecach emocjonalny dreszczyk. Moje serce ciągnie bardziej w tę stronę i ja w swej naturze czuję się bardziej wschodni niż zachodni. Moja rodzina ze strony mamy jest z kolei ze strony Zamościa. W związku z tym, ten serial był dla mnie ważny. Wykorzystałem szansę, jaką była jego realizacja, by odwiedzić te strony, z których wywodzili się moi przodkowie. Byłam na Cmentarzu Łyczakowskim, gruntownie zwiedziłem Lwów, odwiedziłem liczne zamki, dotarłem do Chocimia i Zbaraża, do okopów Świętej Trójcy. Odnajdywałem tam różne polonica, bo to kawał polskiej historii, która dużo mówi o relacjach ukraińsko-polskich, dobrych, ale i bolesnych chwilach.
- Dawno nie grał pan roli typowego amanta. Chętnie wrócił pan w „Kawie z kardamonem” do takiej postaci?
- W Polsce ciągle wmawiają mi, że grywam role amantów. A w którym filmie tak naprawdę wcieliłem się w taką postać? Nie mam takiej roli. Może w „Quo Vadis”, bo w postaci Marka Winicjusza jest taki potencjał. Ale to zupełnie inna historia. Żeby to były „Wichrowe wzgórza” czy „Przeminęło z wiatrem” – ale nie, bo przecież nie ma teraz takiego gatunku jak melodramat w polskim kinie. Kiedy więc coś się takiego trafiło, zdecydowałem się w tym zagrać z dużą przyjemnością. Brakuje nam dziś bowiem takich seriali, jak „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny” czy filmów, jak „Trędowata” i „Noce i dnie”. Przestaliśmy je kręcić, bo nasze kino się spauperyzowało i zbrutalizowało. Brakuje mi w nim produkcji, w których byłby piękny kostium i sceneria, a do tego dramatyczna historia i polityczne tło.
- Pana partnerką jest w serialu ukraińska gwiazda Ołena Ławreniuk. Była między wami niezbędna w tego rodzaju serialach przysłowiowa „chemia”?
- Ołena była producentką tego serialu i bardzo chciała, żebym to ja zagrał rolę hrabiego Adama. W związku z tym bardzo dużo pomagaliśmy sobie nawzajem. I to była dobra współpraca. Taka love story, jaką pokazujemy w „Kawie z kardamonem” jest bardzo ważnym elementem kultury zza Buga. Dlatego melodramat to bardzo pożądany i eksplorowany tam gatunek. Ołena wiedziała więc za co się bierze i chciała w ten sposób zrealizować jakieś swoje marzenia.
- Ukraińscy aktorzy mają inny styl gry niż polscy?
- To jest bardzo widocznie. Ukraińcy grają powiedzmy w bardziej staroświecki sposób. Dlatego kino ukraińskie przypomina ciągle swą formą lata 50. czy 60. Kiedy oglądamy „Kawę z kardamonem” tam, gdzie nie ma polskich aktorów, jest to trochę inaczej grane i inaczej to trochę smakuje. Inny jest sposób fotografowania i opowiadania. Ale ma to swój smak i jakość.
- W roli siostry hrabiego Adama oglądamy pana prawdziwą siostrę – Dorotę Dęląg. To był pana pomysł, żeby ją zaangażować?
- No właśnie nie. Pozostałych polskich aktorów to faktycznie ja zaproponowałem i ukraiński producent przyjął te sugestie. To było fajne w tej współpracy. O Dorocie nie pomyślałem, bo wydawało mi się banalne, żeby moja prawdziwa siostra zagrała moją filmową siostrę. Ale ukraiński producent przekonał mnie, że to fantastyczny pomysł. I dziś mogę mu tylko za to podziękować, bo dzięki temu spędziliśmy z Dorotą wspaniały czas na planie, ale mogliśmy też pozwiedzać razem Lwów. To było dla nas wyjątkowym prezentem.
- I jak siostra odnalazła się na ukraińskim planie?
- Jak wskoczyła w kostium, to od razu wszystko się pozmieniało. Zobaczyła siebie inną – i Teresa bardzo jej przypadła do gustu. Aczkolwiek nie miała łatwego zadania pod kątem przeprowadzenia całej postaci, bo tam były luki w scenariuszu. W związku z tym musieliśmy trochę pokombinować, żeby było to spójne. Mieliśmy więc sytuację wspierającą niż sytuację jakiegoś konfliktu. Zresztą niejednokrotnie przy jej scenach, kiedy sama kręciła, to byłem na planie i starałem się coś podrzucić z boku.
- Praca z własną siostrą to coś innego niż praca z innymi aktorami?
- Kiedy gra się z kimś bliskim, jesteśmy bardziej wyczuleni na prawdę. Ale my zgraliśmy się bardzo szybko. Z czasem, kiedy realizowaliśmy ten serial, pojawiły się nawet improwizacje. Wręcz większość naszych wspólnych sekwencji powstała częściowo w ten sposób. Jedna z ważniejszych scen była kręcona tuż przed wyjazdem Doroty na lotnisko – szybciutko uzgodniliśmy ją między sobą, napisałem dialog i zaimprowizowaliśmy go. Żeby zdążyć na ten samolot zrobiliśmy tylko dwa czy trzy duble i scena była gotowa. Wyszło świetnie – powstała bardzo nasza scena, taka „delągowska”, oparta na naszej autentycznej relacji. Jakkolwiek bardzo mocno osadzona w postaciach.
- To, że wybraliście z siostrą ten sam zawód, zbliża was prywatnie?
- Zbliża. Ale z drugiej strony to niełatwy i niewdzięczny zawód. Mamy oczywiście ochotę ponownie spotkać się gdzieś na jakimś następnym planie, aczkolwiek wiemy, że to nie może się zdarzać za często, bo potrzebna jest tutaj higiena psychiczna.
- Poza pana siostrą mamy kilku innych polskich aktorów w obsadzie „Kawy z kardamonem”.
- To prawda. Zagrali bardzo piękne role. Bartek Kasprzykowski, który gra mojego szwagra, jest fantastycznym aktorem i dobrym kumplem, więc spotkałem się z nim na tym planie z przyjemnością. I jest rewelacyjny, ciągle upomina i ostrzega Adama. Dlatego Bartek się żalił: „Ja tylko ciągle chodzę za tobą i przypominam, co masz robić”. (śmiech) Moją żonę gra z kolei Anka Cieślak i to też piękna i znacząca rola w tym serialu. I wreszcie Antek Pawlicki, który wniósł dużo dobrego i od razu, jak się pojawił, to rozkochał w sobie wszystkie dziewczyny na planie, które potem ciągle do niego wzdychały. (śmiech)
- „Kawa z kardamonem” to pana ostatnia produkcja przed wojną na Ukrainie?
- Tak. Premiera była w grudniu 2021 roku, a trzy miesiące później wybuchła wojna. Początkowo serial miał był koprodukcją polsko-ukraińską, nie wydarzyło się to jednak za sprawą poprzednich władz TVP. Z różnych powodów. Ale warto było poczekać, żeby w nowej TVP ten serial się wreszcie pojawił. W międzyczasie „Kawa z kardamonem” trochę powędrowała po świecie i bardzo spodobała się widzom w Ameryce Południowej, od Meksyku do Argentyny. Do dziś dostaję mnóstwo wiadomości po hiszpańsku w mediach społecznościowych z pytaniem, kiedy druga część.
- Są takie szanse?
- Ukraińcy już kręcą część drugą, ale już bez polskich aktorów. W którą stronę poszła ta historia – nie wiem. Ale trzymam za nich kciuki.
- Kiedyś dużo grywał pan w Ukrainie, Białorusi i Rosji. Brakuje panu tych występów na Wschodzie?
- Ja świadomie zrezygnowałem z tych występów. Nie mogłem postąpić inaczej. Nawet dzisiaj przyszła do mnie duża propozycja – ale ja konsekwentnie im odmawiam. Niestety: nie ma powrotu do tego, co było. Ta wojna wykopuje ogromne podziały między narodami. I to narodami, które tak naprawdę były bardzo blisko siebie. A wszystko to psuje kilku bandytów, którzy korzystają na podziałach i eskalacji chaosu. Oczywiście oni kiedyś odejdą – a te narody zostaną. Nie wyskoczymy bowiem przecież gdzieś w inną przestrzeń, nie zmienimy swojego położenia. Ile czasu zabierze zasypywanie tych rowów i leczenie tych ran?
- Nie widzi pan szans na pojednanie z Rosją?
- Niby kiedyś doszło do pojednania polsko-niemieckiego, a cały czas przypominamy zbrodnie hitlerowskie i domagamy się repatriacji wojennych. Tymczasem Rosjanie też nigdy nam ich nie wypłacili. A przecież zadali potężne straty naszemu narodowi: wymordowali miliony ludzkich istnień, zniszczyli miasta, zagrabili ziemię i liczne dobra. Ilu zginęło przez nich wybitnych ludzi? Ilu ciemnych typów i nikczemnych osób wprowadzili do naszej polityki? Nie zostawili wiele dobrego Polsce i Polakom. I to nadal się dzieje. Czy kiedykolwiek sytuacja może być inna? Nie wiem.
- Nigdy więc nie będzie pan już kręcił w Rosji?
- Większość z nas myślała w latach 2000-2014, że Rosja jest krajem, który się otworzył i liberalizuje się. Niestety wybrała inny kierunek i brnie w ślepy zaułek. Polska dziś jest piękniejsza i mądrzejsza niż kiedykolwiek. Będziemy poważnym konkurentem dla Rosji na Wschodzie, jeśli współpraca naszego kraju z Ukrainą czy Litwą zostanie podtrzymana i rozwinie się dalej. W ten sposób w jakimś sensie odradza się koncepcja pierwszej Rzeczpospolitej. Bo zawsze bliżej nam było do Wschodu niż Zachodu: do Ukraińców, Litwinów czy Białorusinów, ponieważ mamy wiele wspólnych interesów. W tej chwili odradza się nasza współpraca polityczna, gospodarcza i kulturalna. I to napawa optymizmem.
- Na Ukrainie coś się kręci w tej chwili?
- Tam jest wojna i nikt z nas tam nie będzie jeździł. Oczywiście Ukraińcy coś kręcą, ale nie mają dużych środków, najczęściej zresztą są to teraz prywatne środki. Ukraina leży mi na sercu i wspieram jej dążenia do wejścia do Unii Europejskiej, zdając sobie przy tym sprawę, że będą silną konkurencją dla polskiej gospodarki. Wierzę jednak w to, że te relacje mogą się poukładać, że w końcu spojrzymy prawdzie w oczy, że Ukraińcy byli również tymi, którzy mordowali Polaków. Mówię tutaj o Wołyniu, bo to ciągle niezagojona rana. Myślę, że ukraińskie społeczeństwo nie jest jeszcze gotowe na to, by się temu przyjrzeć. Rosja będzie więc tutaj grała na naszych sentymentach i uprzedzeniach - i już to robi rękami nierozsądnych polityków antyukraińskich, jak choćby Grzegorz Braun. To nie służy naszej racji stanu. Powinniśmy być mocnymi partnerami dla Ukraińców, ale nie na zasadzie, że coś się im od nas należy, tylko na zasadzie dobrze zrozumianej i wzajemnej współpracy i obopólnych interesach. To jest jedyna droga, która ma rację bytu.
- Grywał pan też na Zachodzie, choćby ostatnio w filmach „Daria” czy „Enemy Lines”. Nie mogąc występować na Wschodzie, będzie pan próbował swych sił w innych krajach?
- Teraz kończę kolejną czeską produkcję – „Manipulations”. Coś się więc tam też dzieje. Aczkolwiek bardzo mi zależy na polskim rynku. W ostatnim czasie pojawiłem się tutaj w serialach „Erynie” i „Gry rodzinne”. Zagrałem w nich zróżnicowane postacie, więc nie dam już sobie przykleić łatki amanta. (śmiech) Nie ukrywam, że mam też własne plany artystyczne związane z reżyserowaniem.
- No właśnie: nakręcił pan dwa filmy – „Zrodzeni do szabli” i „Pani Basia”. Spodobało się panu pod drugiej stronie kamery?
- To nawet nie jest kwestia podobania się, tylko pewnego doświadczenia i wiedzy. Ja chcę dziś opowiadać swoje historie. W tym, co do tej pory wyreżyserowałem, widać pewną spójność oglądu świata i sposobu patrzenia na człowieka. Chciałbym bowiem opowiadać intymne historie. Nie ukrywam, że bliskie mi jest kino Krzysztofa Kieślowskiego. Aczkolwiek lubię też duże i epickie produkcje. Idę więc też w tę stronę – i niebawem prawdopodobnie wrócę do XVII wieku.
- Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, opowiadał pan, że przygotowuje fabularny projekt „Renegaci”, poświęcony lisowczykom. Na jakim jest on etapie?
- Nie chcę zapeszać, ale jesteśmy na dobrej drodze. Znalazłem producenta, z którym się już porozumiałem, mam więc nadzieję, że będę mógł niebawem oficjalnie zaanonsować, że pracujemy nad takim filmem.
- Aktorskie doświadczenia pomagają panu w reżyserii?
- Tak - i to nawet bardzo. Myślę, że byłby to świetny pomysł, gdyby przyszli studenci szkoły reżyserskiej najpierw robili dwuletni staż aktorski w akademii teatralnej. Mając aktorskie doświadczenie, trochę inaczej rozumie się scenę, trzeba ją umieć wziąć na siebie emocjonalne, to też inne rozumienie dialogu. Inaczej patrzy się na film, będąc bezpośrednio zaangażowanym w granie poszczególnych scen.
- „Pani Basia” to efekt pana zainteresowania ekologią. Od kilku lat jest pan jurorem krakowskiego Green Festivalu, dedykowanego takiej tematyce. Skąd ta pasja?
- To nie pasja, ale świadomość. Ja się zainteresowałem ekologią, kiedy nie była jeszcze tak popularna. Chyba w roku 2016 czy w 2017. Wtedy we współpracy z twórcą Green Festivalu – Piotrem Biedroniem – powstało kilka krótkich filmów, które podjęły tę tematykę. Potem, mając przed oczami krakowski smog, który wdychałem odwiedzając mamę, podjąłem się roli jurora na wspomnianej imprezie i nakręciłem „Panią Basię”. Jestem świadom, że na świecie zachodzą poważne zmiany wywołane ociepleniem klimatu. To też nasz dramat. Bo za tym idą konkretne problemy konkretnych ludzi, związane z migracją czy ze zdrowiem. Można też uznać, że wojna w Ukrainie jest wojną klimatyczną, bo Rosja, mając paliwa kopalniane, szantażuje Europę, strasząc ich odcięciem. To też ma swoje konsekwencje o dużym kalibrze.
- Oglądamy pana również w „Przyjaciółkach”. To już osiem lat, od kiedy się pan pojawił w tym serialu. Lubi pan swojego bohatera?
- Tak. I dzisiaj nawet miałem ostatni dzień zdjęciowy do 25. sezonu „Przyjaciółek”. Dzwoniłem z tej okazji do mojego producenta, który mi podziękował i stwierdził, że postać Wiktora bardzo ładnie się rozwija. To jednak bez dwóch zdań również zasługa Joasi Liszowskiej, która gra moją żonę – to, że cały czas nam się chce, że ciągle te nasze postacie ewoluują i nas bawią.
- Oboje państwo pochodzicie z Krakowa. To pomaga w dobrym porozumieniu na planie?
- Pomaga nam przede wszystkim wspólne poczucie humoru. I ono nas nie opuszcza, mimo że gramy małżeństwo z ośmioletnim stażem. (śmiech)
- A co z Pawłem Delągiem w polskim kinie? Kiedyś powiedział pan, że nie ma ono pomysłu na pana. Nadal tak jest?
- Nie powiem, żebym był zachwycony. Postawmy tu kropkę. Ale ja jestem gotowy na nowe wyzwania i mam nadzieję, że jakiś moment przełomu kiedyś tu też nastąpi.
