- Dystrybutor reklamuje „Światłoczułą” hasłem: „W rolach głównych gwiazdy młodego pokolenia”. Czujesz się kimś takim?
- Chyba jeszcze nie. Ale ufam światu. Zobaczymy więc, co przyniesie przyszłość.
- Na twoim etapie kariery większość ról zdobywa się na castingach. Tak było w przypadku Agaty?
- Tak. Pierwszy etap, który polega na nagraniu self tape’u, był jednak inny niż zazwyczaj. Trzeba było odpowiedzieć na pytanie czym dla mnie jest miłość. Budziło to trochę emocji, bo nie wszyscy lubią się tak uzewnętrzniać. Ja też zastanawiałam się co wymyślić, żeby nie były to jakieś oczywiste prawdy. Zaryzykowałam jednak i opowiedziałam co ja o tym myślę. Potem były już konkretne spotkania z reżyserem.
- Jakie znalazłaś punkty styczne między sobą a Agatą, kiedy dostałaś scenariusz?
- Agata to dziewczyna, która ma poukładane życie. Wie, co kocha, wie, co jej daje przyjemność, wie, czego się boi. I świadomie nad tym pracuje. Podobnie jak każdy z nas ma w sobie lęk przed skokiem w nieznane. Odważnie stawia mu jednak czoła.
- Agata jest niewidoma. To było dla ciebie największym wyzwaniem w pracy nad tą postacią?
- Na pewno to było trudne. Skupialiśmy się jednak z reżyserem i resztą obsady na tym, żeby to, iż Agata jest niewidoma, nie było tutaj najważniejsze, ponieważ jej to nie definiuje. Mimo to, oczywiście, było to dla mnie trudne fizycznie wyłączyć w sobie wzrok, kiedy wokół było mnóstwo różnych bodźców. Było to więc duże wyzwanie, ale bardzo uwrażliwiające.
- Jak sobie z tym poradziłaś?
- Przed wejściem na plan był cały szereg przygotowań. Mieliśmy spotkania z osobami niewidomymi, a ja miałam nawet swoją własną trenerkę od chodzenia z laską. Trenowałam w specjalnych opaskach na oczy, więc faktycznie przebywałam w ciemności. Byłam też na „niewidzialnej” wystawie i dużo mi to dało – takie wyobrażenie świata, w którym faktycznie nic się nie widzi. Bo to nie jest taka ciemność, jak się zasypia i widzi się różne światełka czy wyobrażenia świata rzeczywistego. To ciemność, która jest naprawdę przytłaczająca. Ale co ciekawe, mimo strachu przed chodzeniem po omacku, człowiek szybko się do tego przyzwyczaja. Pojawia się też uwrażliwienie na inne zmysły. To naturalny proces: pozbawienie jednego zmysłu sprawia, że pozostałe się wzmacniają. I to jest piękne doświadczenie.
- Mimo, że Agata jest niewidoma, to czerpie z życia pełnymi garściami. To możliwe?
- Absolutnie. Pierwszym szokiem w spotkaniu z osobami niewidomymi jest to, że ich życie niczym się nie różni od naszego. Kiedy siedzieliśmy z nimi przy kawie, okazało się, że wszyscy mają mnóstwo pasji i w ogóle po nich nie widać, że są nieszczęśliwi. To jest coś, z czym sobie świetnie radzą. Bardzo często są niewidomi od urodzenia, więc nawet nie wiedzą jak to jest widzieć. Oczywiście spotykają się z wieloma utrudnieniami, choćby z barierami architektonicznymi. Ale nie zobaczyłam wśród nich osoby, która byłaby biedna i smutna. Wszyscy byli zaangażowani i pełni pasji do życia.
- Film pokazuje jednak, że trudno jest kochać osobę niepełnosprawną, bo otoczenie tego nie rozumie. Zgodzisz się z tym?
- Tak. Na pewno taka relacja wymaga większej pracy i świadomości z obu stron. Stąd ważny w filmie motyw „naprawy” drugiego człowieka. Oczywiście może on być szerszą metaforą pracy nad relacją. Przecież każdy z nas może mieć taką cechę charakteru, którą nasz partner będzie chciał naprawić.
- Para głównych bohaterów filmu jest zbudowana na zasadzie opozycji. Agata jest nastawiona na dawanie, a Robert na branie. Ten kontrast był ciekawy do zagrania?
- Mnie się wydaje, że Robert też jest nastawiony na dawanie. Tylko czasem, kiedy chcemy coś dać drugiej osobie, nie wiemy, czego ta osoba naprawdę potrzebuje. Nie pytamy, tylko ofiarowujemy jej coś, co nam się wydaje wartościowe. Tak jest tutaj: on stara się jej stworzyć możliwość operacji, po której ona mogłaby odzyskać wzrok. Ale czy Agata tego potrzebuje? Niestety: Robert jej nie zapytał. Tak jest różnica między nimi.
- Postacie Agaty i Roberta są subtelnie zarysowane w scenariuszu. To dało ci więcej wolności w interpretacji swej bohaterki?
- Pierwszy raz przy tym filmie pracowałam w kolektywny sposób. Przed wejściem na plan spotykaliśmy się i dyskutowaliśmy o naszych postaciach, robiliśmy sobie nawet ich playlisty. Ja czasami uruchamiałam w sobie Agatę w zwykłych sytuacjach – choćby podczas jazdy tramwajem. Było więc dużo zabawy i kiedy weszliśmy na plan, te postacie były już w dużym stopniu stworzone. Mogliśmy więc już swobodniej je eksplorować.
- Reżyser Tadeusz Śliwa oczekiwał od ciebie pomysłu na Agatę czy raczej konkretnego zrealizowania jego wizji?
- Każda postać ze scenariusza wchodzi w ciało aktora i staje się jego częścią. Dlatego oddałam Agacie dużo z siebie. Przede wszystkim była to wręcz dziecięca energia. W scenariuszu Agata została bowiem przestawiona jako totalnie dojrzała i poważna osoba, która dokładnie wie, co robi. A ja jej dałam trochę swojego wariactwa. Mam jednak wrażenie, że i ja dostałam coś od niej. Takim prezentem była większa chęć poznania siebie i zaakceptowania samej siebie. Ale też wypracowania w sobie bardziej asertywnego podejścia do świata.
- Jakie porozumienie znalazłaś ze swoim partnerem - Ignacym Lissem, grającym Roberta?
- Znaliśmy się już prywatnie przed rozpoczęciem zdjęć do filmu. To trochę ułatwia potem pracę na planie, ale też trochę utrudnia. Bo z kimś znajomym paradoksalnie trudniej wejść w jakieś miłosne sceny. W naszym przypadku to ułatwiło. Łatwiej było nam wyznaczyć sobie granice i wsłuchać się w siebie. Ponieważ znałam Ignacego, miałam większość śmiałość, by mu powiedzieć co mi się podoba, a co mi się nie podoba. I myślę, że on podobnie.
- W „Światłoczułej” jest wiele głęboko emocjonalnych scen. Które były dla ciebie najtrudniejsze?
- Faktycznie – emocjonalne sceny są zazwyczaj najbardziej męczące. Tutaj chyba najtrudniejsze było to długie zbliżenie w finale filmu. Trudne były też sceny kłótni, bo były bardzo kosztowne. Z kolei najtrudniej było mi skupić się na swej postaci podczas sceny operacji. W filmie to zaledwie kilka minut, podczas jej kręcenia uruchomiły się jednak we mnie jakieś moje prywatne doświadczenia i to było problemem.
- Agata to twoja pierwsza główna rola. Czułaś podczas pracy na planie, że odpowiedzialność za sukces filmu spoczywa przede wszystkim na tobie?
- Chyba bardziej poczułam to po zakończeniu zdjęć. Uświadomiłam sobie wtedy, że nic już więcej nie mogę zrobić i co się stało, to się nie odstanie. W czasie zdjęć miałam bowiem poczucie, że robimy coś wspólnie i czerpaliśmy z tego ogromną przyjemność. Miałam więc wrażenie, że odpowiedzialność spoczywa nie tylko na mnie, ale na nas wszystkich. Tym bardziej, że czułam ogromne wsparcie ze strony Tadeusza czy Ignacego.
- Masz starszą od siebie o pięć lat siostrę Emmę, która też jest aktorką. To ona zaraziła cię fascynacją filmem i teatrem?
- Tak. Emma od dziecka była zakochana w aktorstwie i dążyła do tego, by stało się ono jej zawodem. Ja trochę więcej szukałam: chciałam być nauczycielką, potem poszłam w sport. Interesowały mnie różne rzeczy. Ale kiedy byłyśmy małe, bawiłam się z Emmą w teatr i pewnie już wtedy zaszczepiła we mnie miłość do aktorstwa. Dlatego kiedy ona wchodziła w zawód, ja też uznałam, że chcę to robić. Poszłam na egzaminy, ale się nie dostałam, na szczęście jednak, bo wtedy jeszcze nie byłam na to przygotowana. Trafiłam jednak na plan filmowy i wtedy uznałam, że to jest to, co mnie totalnie kręci.
- Co cię najbardziej zaciekawiło w aktorstwie, kiedy podglądałaś poczynania starszej siostry?
- Emma była zafascynowana aktorstwem, lubiła bardzo o tym opowiadać i dzielić się swą pasją ze mną. Ja byłam wtedy nastolatką i szybko mnie to zachwyciło. Aktorstwo wydawało mi się zaczarowanym światem, w którym wszyscy są otwarci i szaleni. Na studiach ludzie nie ślęczą nad podręcznikami w ławkach, tylko krzyczą, śpiewają, leżą na posadzce. (śmiech) Bardzo mi to imponowało. Potem okazało się, że aktorstwo może być ujściem dla moich emocji. Dzięki niemu, mogę w innej postaci wyszaleć się, wyrzucić coś z siebie, uwolnić się od czegoś.
- Rodzice nie buntowali się, że obie córki zostaną aktorkami?
- Na szczęście nie. Otrzymałyśmy od nich pełną akceptację i wiele pomocy. Jesteśmy im za to bardzo wdzięczne.
- Pierwszą rolę zagrałaś w serialu „Klangor” jeszcze przed szkołą. Jak do tego doszło?
- To zasługa Emmy. Ponieważ znała się z reżyserką obsady, kiedy dowiedziała się, że szuka młodej i świeżej osoby do serialu, wspomniała, że ma młodszą siostrę. Zaproszono mnie na casting, żeby mi się przyjrzeć – a tam okazało się, że reżyser dokładnie tak wyobrażał sobie tę postać, w którą miałam się wcielić. Zaryzykowano więc – z korzyścią dla mnie.
- Większości aktorów na słowo „casting” aż cierpnie skóra. Ty nie masz z tym problemów?
- Zdecydowanie wolę spotkania z konkretnymi ludźmi niż self tape’y. Rozumiem, że to pewne ułatwienie i pewnie od nich się już nie odejdzie. Ale spotkanie na żywo wydaje mi się bardziej wartościowe i ludzkie. Wiadomo – zawsze się stresuję przy tej okazji, ale staram się myśleć, że casting jest nie po to, żeby mnie ocenić, tylko żeby mnie poznać. Takie podejście pomaga.
- A jak było w przypadku „Klangora”?
- Cały czas się uśmiechałam. Nie było tam ludzi, którzy traktowaliby mnie z góry czy jakoś niesympatycznie. Byłam więc dobrze przyjęta i od razu fajnie się tam poczułam.
- A jak ci się spodobała praca na planie?
- Cały czas miałam wrażenie wielkiego „wow”: gdzie ja nie jestem i czego ja nie robię. (śmiech) „Jakim cudem ja się tu znalazłam?” – pytałam samej siebie. „Ale super. Chcę tego!” – myślałam.
- Mogłaś podpatrywać takich aktorów, jak Arek Jakubik, Maja Ostaszewska czy Maciek Musiał. To była ciekawa lekcja?
- Kiedy weszłam na plan „Klangora” nie miałam żadnego przygotowania do grania w filmie. Ale właśnie praca z takimi wspaniałymi osobami sprawiła, że był to dla mnie przyspieszony kurs aktorstwa. Jestem za to wdzięczna, bo bardzo dużo z tego wyciągnęłam dla siebie.
- Po „Klangorze” mogłaś chodzić na castingi i grać bez szkoły. Dlaczego zdecydowałaś się na studia aktorskie?
- Czułam, że brakuje mi warsztatu i szkoła wydawała mi się najbardziej sensownym sposobem na jego zdobycie. Trochę wystraszyłam się też dorosłości. Chciałam przeżyć studia, bo wyobrażałam je sobie jako wyjątkowy czas w życiu człowieka. Tym się kierowałam.
- Emma studiowała w krakowskiej Akademii Teatralnej. Dlaczego ty zdecydowałaś się na łódzką filmówkę?
- Zaakceptowałam wtedy, że idę w ślady siostry, ale chciałam mieć swoją drogę. Żebyśmy przynajmniej na tym polu nie konkurowały ze sobą.
- Wybrałaś filmówkę, bo od razu nastawiałaś się na karierę w kinie i telewizji, a nie w teatrze?
- Wydaje mi się, że tak. Tak się dzieliłyśmy: Emma była zafascynowana teatrem, a ja byłam oczarowana światem filmowym. Ale tak naprawdę łódzka filmówka też przygotowuje do teatru i dzisiaj wielu moich znajomych z roku gra na różnych scenach w Polsce. I ja też chciałabym spróbować swych sił w teatrze. Na razie jednak nie było takiej okazji. Mam jednak w sobie odwagę, że i w tej dziedzinie bym dała radę.
- Jeszcze w szkole zagrałaś jedną z trzech głównych ról w serialu „Brokat”. Trudno było zdobyć rolę w produkcji Netflixa?
- Szczerze mówiąc nie wiem. (śmiech) Przyszłam na casting i pojawiła się jakaś dobra energia. Może mam szczęście do dobrych ludzi na swojej drodze? Tam też tacy byli. Sama byłam zaskoczona, że tak się to potoczyło i mi się udało.
- Akcja serialu rozgrywa się w 1976 roku. Świat Peerelu był dla ciebie kompletną egzotyką?
- Zgadza się. Ten świat Peerelu jest przez nasze kino lubiany, ponieważ jest ciekawy, niejednoznaczny, różnorodny. My opowiadaliśmy o szczycie epoki gierkowskiej, kiedy Polacy zasmakowali nieco Zachodu. Dlatego wejście w ten świat nie było jakimś wielkim problemem czy dużą trudnością. Trzeba było sobie tylko trochę poczytać i powyobrażać.
- Grana przez ciebie Marysia zostaje prostytutką z własnego wyboru – żeby zdobyć pieniądze na studia, ale też żeby przeżyć jakąś przygodę. Nie było takiej postaci wcześniej w polskim filmie.
- To było fajne wyzwanie, bo Marysia była postacią, którą można się było pobawić. Trochę ją lubiłam, a trochę jej nie lubiłam. Dawała jednak duże pole do popisu. Ciekawie było się w niej odnaleźć.
- Marysia była twoją rówieśniczką. Łatwiej ci było przez to zrozumieć jej postępowanie?
- Na pewno. Marysia to rebeliantka, mogłam się więc wyszaleć: być bezczelną i niegrzeczną. (śmiech) To taka dziewczyna z tupetem. Wygrzebałam w sobie takie cechy i próbowałam z nich ją zbudować. To, że jesteśmy w tym samym wieku, na pewno to ułatwiło.
- Zagrałaś Marysię z mocną i świeżą energią. Co ci dało ten wyjątkowy napęd?
- Taką energię miałam wtedy w sobie i stwierdziłam, że mogę ją wykorzystać, a nawet trochę podkręcić.
- W tym serialu po raz pierwszy musiałaś zagrać wiele śmiałych erotycznie scen. Nie masz z tym problemu?
- Pierwszą tego typu scenę zagrałam w „Warszawiance” z Borysem Szycem i odbyła się ona w dobrych warunkach. Dlatego przy „Brokacie” nie miałam już z tym trudności. Oczywiście stres był, bo to nie są wygodne i komfortowe sceny do zagrania przed kamerą. Trochę się bałam – ale postawiłam na swoją asertywność. Jak mi coś nie pasowało, to mówiłam o tym głośno. To był więc swego rodzaju trening w walczeniu o siebie na planie.
- Obecnie przy tego typu zdjęciach towarzyszą aktorom na planie koordynatorowie scen intymnych, którzy mają zadbać, aby żadne granice nie zostały przekroczone. Tak było i przy „Brokacie”?
- Tak. To jest konieczne przy takich scenach. Ale wymaga jeszcze dopracowania, gdzie i kiedy jest pomocne, a gdzie i kiedy – niepotrzebne. Dobrze by też było, gdyby aktorzy mieli przed zdjęciami lepszą okazję poznać się z tymi koordynatorami. Rozumiem jednak, że to coś nowego na rynku i musi się jeszcze dotrzeć. Ale taka pomoc na pewno jest potrzebna.
- Jeśli chodzi o kino, widzieliśmy cię w głośnym „Kosie”. Praca na planie filmu to coś innego niż na planie serialu?
- „Kos” na pewno był dużym wydarzeniem w mojej karierze. Nawet nie przez to, że praca przy filmie różni się od pracy przy serialu, bo ja właściwie takiej różnicy nie czułam. Na planie „Kosa” byłam tak naprawdę chwilę, ale było to dla mnie trudne zadanie – zupełnie inna rola, film kostiumowy, wymagający ode mnie innych rzeczy. Dlatego trochę się bałam czy dam radę. To był więc dla mnie kolejny test.
- No i teraz mamy na rynku dwie aktorki-siostry Giegżno. Zdarzyło się wam ubiegać o tę samą rolę?
- Tak. Ale były to potrzebne sytuacje, żebyśmy sobie poukładały te nasze zawodowe i prywatne relacje. Teraz jesteśmy na etapie, kiedy bardziej się wspieramy niż ze sobą rywalizujemy. I jestem dumna, że udało nam się to wypracować. Teraz liczymy na jakiś wspólny występ. Pojawił się nawet już pomysł zagrania sióstr w jednym filmie – ale na razie nie dostał on dofinansowania. Czekamy więc na tę możliwość. To kolejny etap, którego jesteśmy bardzo ciekawe.
- Mamy w Polsce znane siostry Popławskie – z jedną z nich grałaś choćby w „Brokacie”. Myślisz, że w polskim kinie jest miejsce na kolejne siostry-aktorki?
- Musi być! Jak nie ma, to trzeba będzie zrobić. (śmiech) Co ciekawe, ja grałam z Magdą Popławską, a Emma z Olą. Poznałyśmy się więc osobiście. I oby nam poszło tak jak im. Jeśli więc będzie potrzeba zagrania sióstr – to my jesteśmy gotowe.
- Macie z Emmą podobne podejście do aktorstwa?
- Są takie obszary, w których jesteśmy podobne, a są takie, w których jesteśmy zupełnie inne. To temat, który można eksplorować całe życie.
- Jak wyobrażasz sobie siebie za dziesięć lat?
- Na pewno chciałabym nadal być aktorką. Co będę grać? Nie wiem. Oby to pozostało na obecnym torze i oby te role były wartościowe i znaczące. Każdy aktor i aktorka o to walczy. Chcę więc działać i ufać światu.
