Wszyscy mówią i piszą o tarczy albo o rakietach "Patriot". Żeby nie było tak jak z ostatnimi mistrzostwami Europy, z których wróciliśmy nie tylko na tarczy, lecz w rozsypce. No, ale kiedyś mieliśmy orły Górskiego, a teraz mamy gapy Beenhakkera. Po co nam zresztą rakiety "Patriot", kiedy mamy takich patriotów jak bracia Kaczyńscy, a jakby co do czego, to obrzucimy wroga moherowymi beretami. W ten sposób można szydzić długo - gorzej, że tak właśnie przebiega dyskusja o jednej z najważniejszych spraw państwowych, która tak czy inaczej odciśnie piętno
na przyszłości Polski, a zatem nas wszystkich.
A jak się ma odbywać, skoro my - szaraki - nie znamy i nie możemy znać szczegółów polsko-amerykańskiego targu, bo negocjacje z samej istoty są poufne. Rozśmieszyli mnie posłowie opozycji, żądając jawnej debaty sejmowej nad stanem rozmów. Ale skoro w sprawie dominuje ton szyderstwa, to - owszem - pomysł doskonale mieści się w konwencji błazeńskiej. A teraz poważnie: Wszyscy pokrzykują o "Patriotach", a nikt nie wie (albo nie pamięta), że głównym konstruktorem części mechanicznej tej rakiety był Polak, Julian Starostecki, bohater spod Monte Cassino, kawaler "Virtuti", potem studia w Anglii i praca w USA, gdzie rozwinął skrzydła. Dziś od dawna na emeryturze, wspaniały starszy pan zamieszkały w Sarassota na Florydzie.
Dobierali się do niego bezskutecznie agenci PRL-owskiego wywiadu, dziś usiłujący w mediach wspiąć się na cokół Jamesa Bonda, choć dorośli tylko do poziomu przesławnego wywiadowcy Breitschneidera (szczegóły u Dobrego Wojaka Szwejka). Piszę o tym nie dla ciekawostki, ale jest coś na rzeczy, skoro prof. Richard Pipes, niegdyś doradca prezydenta Reagana w sprawach sowieckich, potem wsławiony organizowaniem kampanii przeciw przyjęciu Polski do NATO (żeby nie denerwować Rosji), powiada w obszernym wywiadzie dla polskiej prasy, że powinniśmy bez zastrzeżeń przyjąć amerykańskie propozycje, zainstalować u siebie tarczę i jeszcze do tego dopłacić, bo Ameryka tak wiele zrobiła dla Polski podczas II wojny światowej i w okresie "Solidarności".
Nie przeczę, szkoda tylko, że profesor nie pamięta już o Starosteckim, a sam mu o nim opowiadałem w Bostonie nieco ponad 10 lat temu. Więc możemy policzyć: Kościuszko, Pułaski, gen. Krzyżanowski (wojna secesyjna), prof. Przemieniecki (przez wiele lat dyrektor tajnego instytutu aerodynamiki lotniczej sił powietrznych USA, dziś też na emeryturze), no i jeszcze Brzeziński. Plus Starostecki. Wystarczy? Jeden tylko mieliśmy niefart: niejaki Czołgosz, który na początku minionego stulecia zastrzelił w Buffalo prezydenta McKinleya.
Niestety, metoda zaprezentowana przez prof. Pipesa, a w Polsce przez osoby publiczne (przez miłosierdzie nie wymienię nazwisk) wpatrzone w Amerykę jak w tęczę, tyle ma wspólnego z polityką, co czysta miłość z forsą. Nasz stosunek do USA przypomina bowiem uczucie pensjonarki, która nim obdarzyła - delikatnie mówiąc - doświadczonego spryciarza. Na piękne oczy posłaliśmy żołnierzy
do Iraku i Afganistanu, było (jak to w miłości) wiele obiecanek, a dziś nie ma ani zniesienia wiz, ani irackiej ropy, ani kontraktów na odbudowę tego kraju, ani obiecanych inwestycji (offset) w zamian
za zakup myśliwców F-16. Murzyn zrobił swoje i wynocha. Już Mrożek pisał, że Polacy to Murzyni, tylko biali. Tym bardziej że w Ameryce - wedle obowiązującej poprawności politycznej - od dawna nie ma Murzynów, są tylko Afro-amerykanie. Więc jacyś by się przydali do brudniejszych robót, choćby i za oceanem.
Sam kocham Amerykę. Spędziłem tam prawie 9 lat. Nie tylko jako konsul generalny RP w Nowym Jorku, ale wcześniej jako dziennikarz wyrzucony z pracy w czasach jaruzelskich, chwytający się
za oceanem najróżniejszych robót. Ale im dłużej patrzę na Amerykę, tym bardziej widzę, że jest to miłość cokolwiek perwersyjna. Dobrze, że obecny rząd rozmawia z Ameryką nie z pozycji zakochanej panienki, lecz wymagającego kontrahenta. Nie wiem, czy tarcza jest potrzebna i czego
za nią wymagać, wiem tylko, że cokolwiek się stanie, będzie to jedna z ważniejszych decyzji określających miejsce Polski w świecie.