https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Recenzja filmu Alvin i wiewiórki: Wielka wyprawa

Tadeusz Płatek
fot. Andrzej Banaś

Kochałem Chipa i Dale’a, lubiłem Brygadę RR, nie wyobrażałem sobie, że sympatyczną wiewiórkę można przerobić na coś tak irytującego. W jakimś chorym umyśle w latach 60. zrodził się pomysł, że trzy pręgowce potrafią nie tylko gadać ludzkim głosem, ale również śpiewać. I ten bajkowy rak przerzucił się potem z telewizji do kina. Cztery razy.

W najnowszej części, trzy wiewiórki: Alvin (w czerwonym sweterku, bez majtek), Szymon i Teodor wpadają w panikę, bo dowiadują się że czterdziestoletni mężczyzna, z którym pozostają w niejasnym związku, chce się oświadczyć skretyniałej pani doktor, która nawet w restauracji nosi na szyi stetoskop. Wiewiórki, w porozumieniu z rozpieszczonym synalkiem doktorki, postanawiają więc wyruszyć za dorosłymi w pogoń do Miami, żeby zapobiec zaręczynom. Wyprawa pełna jest posępnego humoru, fatalnego aktorstwa, zgranych sytuacji, ale przede wszystkim - koszmarnego piszczenia. Bo te wiewiórki niestety śpiewają. Bierze się trzech wokalistów, nagrywa, a potem przyspiesza taśmę i podkłada pod pyski gryzoni, które okazują się potem gwiazdami pop, a jakby tego było mało, to nagle na ekranie lądują trzy dodatkowe wiewiórki rodzaju żeńskiego i piszczenie robi się podwójnie. Po godzinie kończy mi się opakowanie paracetamolu, moja córeczka nie chce wyjść z kina, podoba jej się, czuję, że ten hollywoodzki koszmar sączy się do jej niewinnej głowy, jestem zakładnikiem popkulturowej szmiry. Ten film jest zły. Bardzo zły. Jest tak zły, że można by nim torturować więźniów w Guantanamo.

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska