Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Śmierć nie gra fair play. To historie tych, którzy z nią walczą na co dzień

Anna Helit
Adrian Wykrota
Nikt nie powiedział mi, jak rozmawiać z dzieckiem, które widziało ojca rozsmarowanego przez pociąg towarowy albo z matką, której właśnie zmarł syn - mówi Marcin, ratownik medyczny. Nikt nie poradził co zrobić, kiedy przed snem, który nie nadchodzi, nęka cię narastający i paraliżujący alarm defibrylatora.

Uwaga, odsunąć się, defibrylacja. Strzał! Ciało solidnej postury przeszywa mocny impuls prądu. Z ust wypływają resztki obiadu. Lądują na pacjencie, łóżku, ubraniu. Na wszystkim. Ratownik klęczy na pościeli mokrej od uryny, bo mimowolne oddawanie moczu i kału jest normą. To naprawdę brudna robota. Tylko na filmach reanimacja wygląda podniośle.

Dzisiaj dwie reanimacje, obie nieudane. Dwa zgony, dwie toalety pośmiertne. Łącznie cztery godziny ciężkiej pracy. Krzysiek w poplamionym fartuchu przechodzi przez poczekalnię. W przelocie od pacjentów słyszy, że się opierdala, a te plamy to pewnie po kawie. Ale Krzysiek nie pił kawy. Jakoś podczas reanimacji nie miał na to czasu. Być może pił ją pacjent, zanim zatrzymało się jego serce. Bo te plamy to zawartość żołądka pacjenta, który wymiotował, gdy Krzysiek walczył ze śmiercią.

Zbliża się południe. Próbuję zacząć rozmowę z Krzyśkiem.

- Odpowiesz mi na kilka pytań?

- Zgoda, ale dopiero jak zejdę z dyżuru, czyli jutro wieczorem jak nie później - słyszę.

Tylko zawód?

Ratownicy z pogotowia mówią, że statystycznie żyją po 45-50 lat. Łączy ich wiele: wszyscy mają czarny humor, palą jak smok i klną jak szewc. Kochają muzykę i sporty ekstremalne. Z jednej pracy biegną do drugiej, bo zarabiają tak mało, że ledwo wiążą koniec z końcem. Niektórzy pracują nawet po 500 godzin miesięcznie, co w służbie zdrowia nie jest rzadkością. Codziennie wyrywają ludzi ze szponów śmierci. Robią to w akompaniamencie wyzwisk i gróźb.

Krzysiek pracuje tak dużo, że na spotkanie z kumplem umawia się miesiąc wcześniej. Zdarza się, że dyżur kończy o godzinie 19, ale ze szpitala wychodzi dopiero o 22, bo jest tyle roboty, że nie może zostawić kolegów samych. Więc zostaje. Za darmo, bo za nadgodziny nikt mu nie płaci. Magda jeździ w karetce, a kiedy skończy dyżur, zaczyna pracę na SORze. Czyli najpierw przywozi pacjentów, a potem pomaga w diagnozie, podaje lekarstwa i odsyła do domów tych, których przywiozła. Nie może zrozumieć, jak to możliwe, że ratownicy, którzy w ciągu jednego ciężkiego dyżuru potrafią widzieć niezliczoną ilość umierających ludzi, nie mają zapewnionej opieki psychologa.

Paweł należy do tych szczęśliwców, którzy potrafią wyprzeć z pamięci traumatyczne wydarzenia. Przez ponad dziesięć lat pracy był regularnie zastraszany przez pacjentów i ich rodziny. Zmienił zawód, żeby ratować psychikę. Marcin jest przekonany, że jako ratownik na prowincji nie przeżył niczego tak drastycznego jak jego koledzy, którzy pracują w większych miastach. Na jego rękach zmarła ofiara nożownika w jednym z centrów handlowych. O tym wydarzeniu nie chce rozmawiać. Wojtek pod wpływem adrenaliny gołymi rękami wyrwał drzwi z samochodu, aby wyciągnąć z niego rannego kierowcę. Przez pewien czas myślał, że widział już wszystko, ale praca nauczyła go, że to tylko naiwne przekonanie.

Jest wyjątkowo gorący dzień. Zespół ratowników otrzymuje wezwanie do wisielca. To nigdy nie jest przyjemne, ale tym razem to wyzwanie dla prawdziwego twardziela. Ciało wisi w szklarni, gdzie jest około 50 stopni. Znajduje się tu od jakichś trzech dni. Ktoś musi je zdjąć. Pada na jednego z ratowników i Wojtka - studenta trzeciego roku ratownictwa medycznego, który właśnie ma praktyki. Kiedy otwierają drzwi do szklarni, smród jest tak wielki, że od razu wymiotują. Ostatecznie ciało odcina strażak OSP, który wszedł do środka z aparatem oddechowym. Wojtek chyba ma powód, żeby jeszcze raz poważnie zastanowić się, czy na pewno chce pracować w tym zawodzie.

Śmierć przychodzi pięć razy

Marcin bez zastanowienia recytuje z pamięci wiek pacjenta, obrażenia i ich przyczynę. Jego pamięć to nie kartka papieru, którą można wyrwać lub wymazać z niej nieprzyjemne zapiski. - Siedzi w głowie, powiem ci, w chuj siedzi w głowie - nie kryje. - Nie tylko zostaje mi w głowie, ale mogę przyznać ci się jeszcze do tego, że jak leżę i nie ma przy mnie nikogo, jest cisza i ciemno, a ja jeszcze nie śpię, to w głowie huczy mi alarm od defibrylatora, ten dźwięk, że któryś z parametrów jest krytyczny.

Na Szpitalny Oddział Ratunkowy trafia mężczyzna. Co o nim wiadomo? Sportowiec, trenuje piłkę nożną, ma 31 lat. Po treningu wraca do domu, ale zaczyna źle się czuć, więc dzwoni do żony. Nie zdąży powiedzieć jej, co się dzieje - jego serce odmawia dalszej pracy, a auto zatrzymuje się na barierce. Ma szczęście - tuż za nim, po cywilu, z dyżuru do domu wraca ratownik medyczny. Od razu rozpoczyna reanimację i wzywa pomoc. Po przyjeździe do szpitala sportowiec „zatrzymuje się” jeszcze raz, i tym razem reanimacja znowu przynosi efekt. Trzeba szybko przewieźć go na badania. Ale śmierć ani myśli przestrzegać zasad fair play. Kolejny raz znienacka atakuje w windzie. Nie ma w niej miejsca ani wentylacji. Marcin masuje go złożony jak scyzoryk - inaczej się nie da, warunki na to nie pozwalają. Jutro odchoruje to bólem w lędźwiach, ale najważniejsze, że serce mężczyzny znowu zaczyna pracować.

Nie na długo, bo po badaniu po raz czwarty uparcie odmawia posłuszeństwa. Tym razem los jest bardziej łaskawy - wszystko dzieje się na korytarzu, gdzie jest już więcej przestrzeni. Marcin wskakuje na pacjenta okrakiem, uciska jego klatkę piersiową, a sanitariusze pędzą z pacjentem na łóżku i Marcinem na pacjencie na hemodynamikę, gdzie czekają na nich anestezjolodzy, kardiolodzy, kardiochirurdzy - wszyscy. Udaje się go uratować. Lekarze usuwają skrzeplinę z jego żył, ale na nic się to zdaje, bo serce 31-letniego sportowca po raz piąty przestaje bić. I tym razem medycy próbują wyrwać go śmierci, ale ta okazuje się silniejsza.

Kiedy jest już po wszystkim Marcin wraca na SOR i widzi, jak ciężarna żona zmarłego pacjenta z półtorarocznym i trzyletnim dzieckiem biegnie na kardiologię. Modli się, żeby go nie rozpoznała.

- Co było potem?

- Nic. Wróciłem na SOR do swoich pacjentów, którzy narzekają, że skończyła im się kroplówka.

Nikt nie lubi jeździć do dzieci

Na studiach są zajęcia z psychologii. Przyszli ratownicy uczą się, czym jest stres pourazowy, jakie są mechanizmy obronne i czy już się bronią, czy jeszcze nie. Zostają też poinformowani, że w pracy nie mają zapewnionej opieki psychologa… i to by było na tyle.

Marcin: - Nikt mi nie powiedział, jak rozmawiać z dzieckiem, które widziało ojca rozsmarowanego przez pociąg towarowy albo z matką, której właśnie zmarło dziecko.

Nikt nie lubi jeździć do dzieci, ale ktoś musi, bo śmierć jest bezczelna. Wyciąga swoje chciwe łapska nawet do tych najbardziej bezbronnych i niewinnych. Na każdy typ wezwań można się w jakimś stopniu uodpornić. Dzieci to inny temat. - Jeśli jest wezwanie do dziecka, zawsze jedziemy na sygnałach - tłumaczy. - Cała moja stacja tak robi. Nieważne, co się maluchowi dzieje, nawet jeśli nie ma stanu zagrożenia życia, zawsze zabieramy ze sobą praktycznie całą zawartość karetki. Bo dziecko to dziecko.

Marcin dostaje wyjazd do dwulatka, na którego spadł telewizor. Spory, z kineskopem. Spadł mu na głowę i górną część klatki piersiowej. Od początku wie, że dziecko nie ma szans, ale przez ponad godzinę reanimuje chłopca. W końcu trzeba odpuścić. To nie jest łatwe, tym bardziej że jego syn jest w podobnym wieku. Jak przekazać matce taką wiadomość? Jakoś trzeba. Ale co zrobić, kiedy kobieta ją wypiera, i odpowiada: „No niech pan tak nie żartuje, przecież on bawi się w drugim pokoju…”?

Inne wspomnienie? Na szczęście jest tak stare, że Wojtek już może o nim mówić. Jest wyjątkowo mroźna zima 2012 lub 2013. Jego zespół dostaje wezwanie do ośmiolatka z urazem głowy. Złamanie podstawy czaszki, nieprzytomny i prawie nie oddycha. Wojtek intubuje go, ale potem ręce tak mu się trzęsą, że nie jest w stanie wypełnić papierów. To mały bohater, a musi walczyć o życie. Podczas awantury domowej wybiegł na pomoc matce, którą bił ojciec. Oberwał nogą od stołu, którą wymachiwał mężczyzna. Poleciał na ścianę. Aby przetransportować chłopca do szpitala, załoga karetki musi skrzyknąć sąsiadów, żeby pomogli ruszyć, bo ambulans się zakopał. Potem Wojtek zeznawał na komisariacie. Podobno dziecko zostało uderzone przypadkiem... Jak było naprawdę? Tego nie wie. Ale kształt plamy krwi chłopca na ścianie pamięta do dziś.

60 sekund

Krzysiek ma 23 lata. Ma świadomość, że jest mniej więcej na półmetku. No i wie, że nigdy nie powie, że widział już wszystko. Praca nauczyła go, że trzeba żyć intensywnie i nie wolno oglądać się za siebie. - Można nad tym przejść do porządku dziennego. Wszyscy ludzie umierają. Życie grozi śmiercią - rzuca.

Krzysiek przyjmuje poród, który rozpoczął się na ulicy. Na świat przychodzi dziecko z zespołem Downa. Matka dziecka umiera. Na tym koszmar się nie kończy - niemowlę przestaje oddychać. Krzysiek przez minutę uciska maleńką klatkę piersiową. Noworodka udaje się uratować. Ale co śni mu się przez trzy następne noce? Odbieranie porodu? Śmierć kobiety, która przed momentem urodziła dziecko? Reanimacja niemowlaka? A może wszystko razem? Nie. Krzyśkowi śni się reanimacja dziecka, która trwała tylko 60 sekund.

Zwyczajne sytuacje

Wokół nogi Pawła rękami i nogami oplata się około dziesięcioletnie dziecko. Płacze i prosi: „Błagam, niech pan ratuje mojego tatę…”. Matka delikatnie i bez słowa odsuwa dziecko od nogi ratownika. Paweł na sekundę musiał wyjść z sali reanimacyjnej po brakującą część ssaka. Kiedy zobaczył pod ścianą żonę i trójkę dzieci reanimowanego pacjenta, miał nadzieję, że o nic go nie zapytają. Gdy wracał, najmłodsze dziecko odskoczyło od ściany i przywarło do jego nogi. Ale śmierć nie ma litości. Jest głucha na błagania dzieci. Zabiera ze sobą około 40-letniego ojca i męża. Na szczęście to nie Paweł musi im o tym powiedzieć. Ale kiedy pakuje zwłoki do worka, bardzo wyraźnie słyszy krzyki rozpaczy.

- Z naszych ust nie padają słowa: „będzie dobrze”, „nic się nie stało”, „pani się nie martwi”, „wszystko będzie okej” - tłumaczy Paweł. - To jest ważna część naszej pracy - tak samo, jak i negocjatorzy policyjni, tak i my nie możemy kłamać. Dawanie złudnej nadziei tak naprawdę jest krzywdzące. Staramy się mówić tylko prawdę, nawet wtedy, kiedy jest brutalna.

Schematy

Krzysiek pracuje dopiero od roku, ale już nauczył się, że w tym fachu wszystko działa według określonych schematów. - Im wyższe piętro, tym cięższy pacjent, im cięższy stan pacjenta, tym węższe pomieszczenie. Nawet jeśli pacjent w szpitalu jest „zielony”, czyli nie wymaga natychmiastowego przyjęcia przez lekarza, i sam ma przejść na rentgen, to zemdleje w najwęższym przejściu w szpitalu - daję na to gwarancję.

Wezwanie w kodzie 1, „nieprzytomny, oddycha” (kod 1 to najwyższy priorytet w pogotowiu; wymaga natychmiastowego podjęcia medycznych czynności ratunkowych - przyp. red.). Dworzec PKP, wagon pociągu. Karetka pędzi przez kolejne ulice. Spanikowani kierowcy hamują tuż przed jej maską. Nagle zmienia się powód wezwania. Ratownicy nie jadą już do nieprzytomnego z oddechem, ale do nagłego zatrzymania krążenia. Na miejscu nawet nie dziwią się, że są tylko dwa perony, na które nie da się dojechać, i właśnie na jednym z nich stoi pociąg z człowiekiem, z którego ucieka życie.

Wysiadają, biorą cały sprzęt i gnają przez jeden peron, podziemne przejście i drugi peron. Okazuje się, że pacjent znajduje się w najdalszym wagonie. Na szczęście pociąg jest już pusty. Mężczyzna leży w przedziale, wzdłuż siedzeń, z głową skierowaną do wyjścia. Ma szczęście, bo przed przyjazdem karetki dwóch pracowników Straży Ochrony Kolei prowadziło reanimację - to zwiększa jego szanse na przeżycie, bo przecież cztery pierwsze minuty są najważniejsze.

Nożyczki idą w ruch, kawałki materiału lądują wszędzie. Trzeba założyć wkłucie, aby podać adrenalinę, ale żyły po koeli pękają. Wreszcie się udaje. Trwa reanimacja, a w międzyczasie ratownicy próbują dowiedzieć się czegokolwiek o tym człowieku. Kto był przy nim w momencie utraty przytomności. Niestety, pasażer, który go znalazł, zgodnie z instrukcjami pracowników PKP udał się do innego pociągu. Pracownicy SOK zostali wezwani przez obsługę i to oni rozpoczęli reanimację.

Dociera drugi zespół do pomocy, który ma Lucasa - maszynę do mechanicznego uciskania klatki piersiowej. To znaczne ułatwienie, bo najbardziej męcząca robota odpada. Niestety, nie każdy zespół jest wyposażony w tak luksusowy sprzęt. W przedziale znajduje się pacjent, dwóch ratowników, pracownik SOK i bagaże. Dużo bagaży. Poruszanie się w takich warunkach to prawdziwy wyczyn. Zdecydowanie łatwiej pracowałoby się na peronie, gdzie jest dużo miejsca i dostęp do pacjenta z każdej strony. Ale ratownicy wiedzą, że tam będzie towarzyszyć im stado gapiów z telefonami skierowanymi w ich stronę, komentarzami i dobrymi radami, co i jak powinni robić.

Ktoś z zespołu dzwoni na numer, który w telefonie mężczyzny zapisany jest jako „dom”. Informuje, że ta osoba jest pod opieką Zespołu Ratownictwa Medycznego i wypytuje o leki, choroby, alergie... Kto może wiedzieć lepiej niż żona? Ratownicy dowiadują się, że pacjent choruje tylko na nadciśnienie. Reanimacja przeprowadzona jest książkowo, ale nie przynosi skutku. Trzeba stwierdzić zgon. Na miejsce przyjeżdża policja. Nagle pojawia się kobieta z wielkim przerażeniem w oczach i pyta, gdzie tata. Okazuje się, że to z nią odbyła się rozmowa przez telefon. Kierowniczka zespołu mówi, że zrobili wszystko, co mogli. Starali się z całych sił, ale nie udało się nic zrobić. Te słowa padają z jak największą szczerością. Kobieta mdleje. Kawałek dalej, obok policjanta leży druga z córek. Nieprzytomna.

Wdzięczność

Wezwanie do nieprzytomnej kobiety. Ósme piętro. Ratownicy wbiegają do bloku, na szczęście jest winda. Można oszczędzić siły, które mogą przydać się do reanimacji. Szybko wsiadają do środka, a wraz z nimi mieszkańcy budynku, którzy kolejno wciskają przyciski: drugie, piąte, szóste piętro. Nie przeszkadza im, że ich sąsiadka walczy o życie. Nie docierają do nich słowa ratowników, że liczy się każda sekunda.

Ale może i nie powinno dziwić. Bo jak ktoś, kto wzywa pogotowie do kompletnych bzdur, może zrozumieć, że gdzieś za ścianą dzieje się tragedia i ktoś naprawdę potrzebuje pomocy? Dla wielu karetka to po prostu taksówka, która ma obowiązek przyjechać i zabrać do szpitala. I nieważne, że wezwanie do dwumilimetrowej ranki od pilnika do paznokci, ból brzucha po zjedzeniu zimnej pizzy czy zaparcie od dwóch godzin nie wymaga nawet pomocy medycznej. Pogotowie ma przyjechać, i już. „Bo płacę składki i mi się należy.”

Paweł w karetce jeździł przez trzy miesiące. Od jednego z gapiów usłyszał, że molestuje kobietę, którą właśnie reanimował na chodniku…bo kiedy uciskał jej klatkę piersiową, palcami dotykał piersi. Innym razem jego zespół miał wezwanie w kodzie 1. Zaparkowali przy bramie, szybko zabrali potrzebny sprzęt i pobiegli ile sił w nogach. Wracając spotkali miejskiego strażnika. Któryś z sąsiadów zadzwonił po straż miejską, bo karetka stoi w bramie i jest źle zaparkowana.

Na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym nie jest lepiej. Ludzie codziennie zgłaszają się tam z absurdalnych powodów i wykłócają się o wykonanie wszystkich możliwych badań. Inni najpierw wymuszają pomoc medyczną, a potem nie zgadzają się nawet na zmierzenie ciśnienia. Od tych najbardziej roszczeniowych Marcin ciągle słyszy, że się opierdala. …i przestał już liczyć, ile razy został opluty przez pacjentów, których nie chciał zapisać w rejestracji na SOR-ze, ponieważ na oddział, który z założenia ma ratować życie, zgłosili się ze złamanym paznokciem, który w nocy zahacza o pościel i nie daje spać. - Tych, którzy mi grozili: „Zajebe cie, chuju!” jest już spora kolejka - mówi Paweł. Podpadłem im tylko dlatego, że najpierw musiałem zająć się pacjentami, których życie było zagrożone.

Pacjent jest tak pijany, że nie może ustać na nogach. Z jego łuku brwiowego i nosa krew leje się strumieniami. Klnie na personel, wyzywa, nie zgadza się na żadne badanie ani szycie rany. Podłoga jest zalana krwią, a pozostali pacjenci coraz bardziej się niepokoją. Wreszcie łaskawie pozwala zaopatrzyć sobie ranę. Magda z przyszykowanym zestawem do szycia staje za jego głową - jest kompletnie zablokowana, nie ma możliwości się poruszyć. Zaczyna przemywać ranę, odwraca się, żeby wyrzucić zakrwawiony gazik. Ułamek sekundy później widzi, jak stolik z narzędziami do szycia leci w stronę lekarza. Pacjent, który jeszcze przed chwilą leżał na kozetce, właśnie rzuca się na doktora z pięściami.

Na szczęście do sali wpada jeszcze jeden ratownik i chwilę później agresywny mężczyzna już leży na ziemi. Ktoś dzwoni po policję. W pacjenta wstąpiła tak wielka siła, że aby go utrzymać do przyjazdu mundurowych, musi siedzieć na nim pięć osób. Ci zjawiają się dopiero po 45 minutach. Co by było, gdyby pacjent był silniejszy, albo wśród personelu były same kobiety? Jak ratownik ma ratować cudze życie, skoro jego własne jest zagrożone?

Spowiedź

- Psychika ratowników jest w strasznym stanie - nie kryje Magda. - Wszystkich. Nawet tych, którzy mówią, że dla nich to tylko praca. Fajnie jest, jeśli ma się zespół, z którym można się pośmiać (to jedna z reakcji obronnych, kiedy w stresowych albo ciężkich sytuacjach ratownicy często wybuchają śmiechem lub żartują), wygadać, omówić, co było fajne, a co złe. Dobrze, jeśli w zespole ma się kumpli. Jeszcze lepiej jest, jeśli w domu ma się kogoś, kto jest z tej samej „branży” i rozumie, że to, że nie kupiło się po drodze ulubionego jogurtu nie jest największą tragedią świata, bo dzisiaj na rękach zmarło ci dziecko, które powinno jeszcze żyć.

Każda śmierć nas zmienia - tłumaczą. - Każde zdarzenie kształtuje nas jako ludzi i jako ratowników. Psychicznie. Pytasz, jak sobie radzimy? Nie radzimy sobie. Co gorsza, nikt nie myśli co zrobić, żebyśmy zaczęli sobie radzić. Jedni płaczą w samochodzie, wracając z pracy, bo wiedzą, że w domu i tak nie będą się mieli komu wygadać. Część, niewielka, ale jednak, korzysta z pomocy psychologów. Częściej psychologami są znajomi z pracy. Jeszcze inni idą w sporty ekstremalne - robią coś, żeby odciążyć psychikę, a zmęczyć fizycznie organizm. O wiele łatwiej zasypia się, gdy jest się padniętym - co wcale nie oznacza, że się śpi. Że śpi się spokojnie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Dlaczego chleb podrożał? Ile zapłacimy za bochenek?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska