Marek Bartosik: Na te święta czeka Pan inaczej niż na wszystkie dotychczasowe?
Jerzy Stuhr: W poprzednie Boże Narodzenie myślałem, że to ostatnie święta w moim życiu. Na te czekam jakbym się na nowo narodził. Tak... Jestem pełen optymizmu na te święta, zupełnie inaczej niż rok temu. Wtedy była walka z samym sobą, a teraz jest radość. Zwłaszcza że po raz pierwszy wyjeżdżamy z domu całą rodziną, to znaczy z dziećmi, ich małżonkami, naszymi wnukami.
W ciepłe strony?
Tam gdzie też nie ma specjalnej tradycji wigilijnej, ale bliżej, bo do Czech, w tamtejsze Karkonosze. Będziemy razem, my uwolnieni od bieganiny, syn od roli gospodarza, którą w ostatnich latach podejmował. To córka zadecydowała, że tak zrobimy, więc jedziemy!
Jaki był ten rok w panoramie Pańskiego życia?
Rok walki, potężnej walki. Jeśli chodzi o zdrowie, to drugi taki. Pierwszy był po zawale w 1988 r. Ten przyniósł na pewno przełom w moim życiu, bo choroba nowotworowa zmienia mentalność. Już nigdy nie powiem, że coś zrobię na pewno. Przestałem mówić, że przyjdę. Teraz mam na to tylko nadzieję. Muszę się uczyć siebie na nowo.
Odkrył Pan w sobie jakieś zaskakujące cechy?
Cierpliwość. Jako pedagog w szkole teatralnej musiałem ją w sobie kształtować przez całe lata. Ale jako artysta byłem niecierpliwy. I zawsze chciałem taki być. Coś mnie gnało, coś mnie nakręcało.
A da się bez tej niecierpliwości tworzyć?
Po chorobie jeszcze nic ważnego nie zrobiłem. Może poza książką. Mój pamiętnik z choroby "Tak sobie myślę..." cieszy się ogromną popularnością i wielu ludziom jest potrzebny. Przy jego pisaniu trochę niecierpliwości było, ale takiej maleńkiej. Takiej, kiedy odczuwa się pewien niepokój, że minął dzień, a nic nie napisałem.
Zdecydował się Pan chorować publicznie. Czy reakcje na tę walkę uznaje Pan dzisiaj za część swego życiowego dorobku?
Tak. Po raz pierwszy tak namacalnie zobaczyłem jak ludzie odwdzięczają mi się za to, że ich bawiłem tyle lat. Bo brawa... Co to są brawa? Po nich jest samotność garderoby, w której słyszysz jak ludzie obcasami biją w posadzkę foyer, odbierają płaszcze z szatni. To szybko przemija. A teraz... Tyle listów.
Dużo tego było?
Ciągle jest. Przedwczoraj mi ksiądz Boniecki napisał piękny e-mail, bo wysłuchał audiobooka z moją książką. Najpiękniej piszą do mnie ci, którym swoją chorobą pomagam. Na przykład lekarze, którzy piszą, że moją książkę zalecają swoim pacjentom jako część terapii. Nigdy bym się nie spodziewał, że choroba ma również dobre strony.
Ks. Tischner w końcowym etapie swej choroby powiedział, że cierpienie wcale nie uszlachetnia. Jakie Pan ma, po konfrontacji z cierpieniem, zdanie w tej sprawie?
Takie jak Dostojewski: trzeba je przyjąć.
Łatwo powiedzieć...
Ale nie ma innego wyjścia. Nie wolno walczyć z cierpieniem.
To co? Poddać mu się?
Najlepsze jest słowo przyjąć. I zobaczyć jak ono mnie zmienia, spróbować się sobie przyjrzeć w ekstremalnym momencie. Nagle wtedy widzisz, że jesteś bardziej tolerancyjny, cierpliwy. Jeśli znasz źródło bólu, to on mniej dokucza. Najbardziej boli, kiedy nie wiesz co się dzieje, gdzie, dlaczego. Ale gdy wiesz, że będzie bolało, bo musi boleć, to to znosisz.
Dla wielu ludzi jest Pan pomocą w ich chorobie. A czy Pan miał wzór, do którego się Pan odwoływał w tych trudnych chwilach?
Nie. Byłem sam. Na szczęście umiem być z tym sam.
Samotność nie dokuczała?
Nie, bo przez lata trenowałem osamotnienie. To może paradoksalnie brzmi, bo przecież stale przebywam w tłumie różnych ludzi. Tyle wyjeżdżałem i wtedy dominowało we mnie inne uczucie, tęsknota. Jak długie miesiące spędzane w Rzymie, czy wtedy gdy z Kieślowskim siedziałem w płockiej petrochemii, a w Krakowie syn mi się rodził. Często bardzo chcę być sam, bo jedynym relaksem po kontakcie z tłumem jest pomilczenie w samotności. Może też coś jest w moich genach. Mój ojciec był samotnikiem.
Często latami odkładamy na później, na lepsze czasy, marzenia, plany. I nagle przychodzi moment, kiedy próbujemy je realizować, bo okazuje się, że czasu mamy mało. Przeżywał to Pan przez ten rok?
Od lat moim marzeniem było przeczytać bibliotekę, jaką odziedziczyłem po ojcu. Wiem, to się nie uda, bo księgozbiór jest wielki, ale chciałem przynajmniej móc czytać to, co mi sprawia przyjemność. Złapałem się na tym, że przez ostatnie lata bez przerwy czytam tylko to, co muszę. Jakieś scenariusze, sztuki teatralne, recenzje. Albo muszę przeczytać coś, co mi jest potrzebne do roli, reżyserii. A tak chciałem całego Conrada przeczytać. I nagle jesteś chory, telefon milczy i sięgasz po książkę, którą zawsze chciałeś poznać. I to było odkrycie dość w chorobie radosne.
Rola "dyżurnego chorego kraju", jak Pan to nazwał, zaczęła Panu dokuczać?
Nie. Czasem tylko boję się, czy nie zrobię błędu z niekompetencji. Bo ludzie oczekują ode mnie tak poważnych rad, że nie jestem przygotowany na ich udzielanie. Po wywiadzie w radiowej Trójce, gdzie mówiłem, że lekarze nie umieją sobie radzić z psychologicznym podejściem do pacjenta, rozpętała się burza zaproszeń studentów medycyny na wykłady. Na razie odmawiam.
Miał Pan przez ten rok okazję zetknięcia się z realiami służby zdrowia?
Nie mogę tak powiedzieć. Jestem leczony w tak cieplarnianych warunkach...
Ma Pan poczucie uprzywilejowania?
Pewność nawet. Chuchają na mnie, dmuchają. Tylko jak ci lekarze są biedni... Bo co chwilę dzwoni minister zdrowia i pyta co zaaplikowali temu Stuhrowi. Przeze mnie zdają ten egzamin.
Miał Pan pokusę by wyjechać na leczenie za granicę?
Nigdy. Przeżyłem coś takiego, gdy dwa lata temu poważnie zachorowała moja córka. Rozglądaliśmy się po całej Europie. Już niemal postanowiliśmy jechać do Londynu, do Szwajcarii. Skończyło się na Piekarach Śląskich. I bardzo dobrze się skończyło. Tak samo ze mną... Oddałem się ośrodkowi w Gliwicach, gdzie lekarze wykonali fantastyczną robotę. Oczywiście musiałem im pomagać. Najbardziej tym, że mój organizm - i to sterane serce, i wątroba - okazał się mocny, przetrzymał tę morderczą terapię.
Ma Pan poczucie, że ten rok został Panu podarowany?
Lekarze mówili mi, nie w szczytowym okresie terapii, ale gdy już wychodziłem na prostą, że na początku nie dawali mi więcej niż cztery miesiące. Więc jakkolwiek liczyć, ten rok mam darowany...
Oczy się Panu rozświetlają...
Bo to jest dla mnie fenomen. Nie przypuszczałem, że doprowadzę się do takiej wysokiej formy. Myślałem, że już zawsze będę musiał na wszystko uważać, kuśtykać. To, że wyjdę na scenę w tak ciężkim przedstawieniu jak "32 omdlenia" u Krystyny Jandy, nie przychodziło mi do głowy.
Trochę inaczej patrzy Pan teraz na swoje dzieci?
Utwierdza się we mnie mocne przekonanie, że mogę na nie liczyć. Nie chcę im się specjalnie mieszać. Teraz córka mnie zadziwia macierzyństwem. Przecież nikt jej nie uczył tej cierpliwości do dziecka, umiejętności czerpania radości z jego istnienia. Urodziło się 20 kwietnia tego roku, jak wychodziłem z choroby. Rok był szczególny... Ja nie mam intuicji. Zawsze ją podziwiałem u koleżanek, u żony. Ale czasem mnie też dopada. W tym najgorszym okresie dałem sobie 9-10 miesięcy na to by wrócić do normalnego życia. Kiedy prosiłem lekarzy, by mi powiedzieli jak to długo potrwa, sugerowali raczej pesymistyczne wersje. Musiałem sobie termin wyznaczyć i akurat mi się sprawdził, psiakrew. Po drodze były ryzykowne decyzje. Za granicą mało kto wiedział, że jestem chory, dostawałem propozycje np. zagrania w filmie we Włoszech. Co zrobić? Przyjąć, nie przyjąć? Jeśli napiszę, że jestem chory, to mnie skreślą. Ale czy mogę podpisać umowę? Przecież nie wiem, co się będzie ze mną działo. Gdy zbliżał się termin, zapraszali na przymiarkę kostiumów, podpisanie umowy. Uciekłem wtedy prawie ze szpitala. Zjawiłem się w Rzymie, ale ciągle mnie dręczyło, że nie mogę podpisać umowy. Znalazłem wymówkę, że moi adwokaci muszą ją przestudiować, i za miesiąc odpowiem.
Ten dziwny rok przyniósł też Pana synowi "Pokłosie".
Czekałem na taką rolę Maćka. Bo wcześniejsze były lekkie, takie żarty aktorskie. Pasikowski obsadził Maćka według tego co wiedział o jego możliwościach. Jak mnie kiedyś Kieślowski w Amatorze. Reżyser w pewnym momencie stawia na cechy, z których istnienia zdaje sobie sprawę, ale takie, których nikt na planie nie odkrył. To rzadkość, bo w filmie aktora wyciska się jak cytrynę. Cieszę się, że Maciek dostał rolę, dzięki której musi się określić nie tylko jako aktor. Od razu mu to powiedziałem. Chciałem go przygotować na ataki. I był przygotowany, choć widzę, że go bolą epitety i oskarżenia, jakie go za rolę w "Pokłosiu" spotkały. Ale generalnie jest silny.
Po Panu czy po żonie?
Po obojgu. Liczymy na siebie, jesteśmy silni. Basia zdecydowała się chorować razem ze mną, znosić ten stres straszliwy. Teraz jest gorzej, odreagowuje te przeżycia. Ja wyzdrowiały walę do przodu, a ona się męczy trochę z sobą.
Wigilia w Czechach. A sylwester? Po takim roku na pewno szampański?
Mam awersję do sylwestra. Od początku mojej kariery każdego sylwestra szedłem do roboty, a gdy już nie byłem wodzirejem czy nocnym konferansjerem, to przez całe lata ze śp. Jerzym Bińczyckim graliśmy "Emigrantów" Mrożka. W końcu powiedziałem dość. Nikt mnie nie zobaczy na sylwestrze, nawet po takim roku. Posiedzę do północy, a potem łóżko. Cieszę się, że obudzę się radośniejszy w Nowy Rok. Wbiję w komputer nową datę, otworzę nowy kalendarz. Poranek Nowego Roku jest radosny. A ten będzie szczególny. Mam nadzieję!