Wszystkie te słowa kiepsko rokują dla procesu utrzymania w Wiśle na tyle mocnej kadry, by z powodzeniem mogła walczyć o punkty w ekstraklasie. Powiecie – to już coś, bo przed chwilą wydawało się, iż zespół w ogóle nie przystąpi do rozgrywek, a teraz, mimo że licencja wciąż jest zawieszona, dyskutujemy już o tym, kto w nim będzie grać. Rzecz w tym - możecie w to wierzyć lub nie - że spłacenie części zaległości nie oznacza bezwarunkowego przywiązania piłkarzy do klubu, chyba że w formule „jak chłopa pańszczyźnianego do ziemi”. Zdziwilibyśmy się bardzo, gdyby taki Jesus Imaz, albo inny Vullnet Basha, mając wysoko gratyfikowane oferty z innych klubów, zechcieli cierpliwie wypatrywać zbawcy Wisły przez kolejne długie tygodnie. Przecież licznik bije z każdym kolejnym miesiącem i lada moment klub znów będzie mieć wobec nich niespłacone zaległości.
Gdy więc piłkarze barwnie opowiadają mediom o przywiązaniu do „Białej Gwiazdy”, bierzcie to przez pół, bo oni swoje wiedzą. Kto tylko może, ewakuuje się z całym dobytkiem, byle dalej. Sygnał dali, zaraz po Zoranie Arseniciu, rodzimi gracze w osobach Dawida Korta i Jakuba Bartkowskiego, a wkrótce zapewne będą następni z Martinem Kostalem na czele. Zresztą – czyż nie po to ich Jakub Błaszczykowski z Jarosławem Królewskim spłacają, by najwartościowszych z zyskiem odsprzedać i przedłużyć licencyjną egzystencję?
Warto więc twardo trzymać się faktów, a te są takie, że w procesie uzdrawiania Wisły jesteśmy dopiero na etapie sprzątania bałaganu prawnego po byłych (niedoszłych?) właścicielach. Przy czym trzeba było dwóch kancelarii prawnych z Warszawy, by ustalić coś zupełnie przeciwnego, niż wmawiali nam prawnicy z Wisły – mianowicie, że umowa z Vanną Ly i Matsem Hartlingiem weszła w życie, tyle że z uwagi na brak wpłaty złotówki (plus VAT, jak radośnie podkreślała, przekazując krakowskim biznesmenom informację o transakcji była prezes Marzena Sarapata) ostatecznie wygasła. Symptomatyczne przy tym było stwierdzenie Bogusława Leśnodorskiego w rozmowie z portalem weszlo.com, iż w obecnym stanie prawnym Wisła jest gotowa na sprzedaż „na trzy, no może na siedem procent”, ale „to polska piłka, może wystarczy”. Te słowa wypowiedział człowiek, który zarządzał najbogatszym klubem w Polsce, wprowadzając go do Ligi Mistrzów, trzeba więc założyć, że wie, co mówi. Nie przypominam sobie trafniejszej cenzurki wystawionej naszej ekstraklasie w ostatnich latach.
Na drugim biegunie jest Królewski, facet zupełnie z innej bajki, któremu, im więcej wie o funkcjonowaniu polskich klubów od podszewki, tym bardziej otwierają się oczy. Odnosimy jednak wrażenie, że wciąż wie o wiele za mało, o czym świadczy bagatelizowanie omotania Wisły przez gangsterów, jakby to była odległa, dawno nieaktualna rzeczywistość. Co więcej, zastanawiają jego wypowiedzi, jakoby Wisła w obecnym stanie bardziej nadawała się do dokapitalizowania niż sprzedania. To nie może się podobać osobom pracującym w piłkarskiej spółce przy Reymonta, które alergicznie reagują na każdą sugestię, by przez kolejne miesiące ich pracodawcą było Towarzystwo Sportowe.
Królewskiego słucha się z przyjemnością, jak każdego menedżera, który piłkarskim biznesem się dotychczas nie zajmował (jeśli nie liczyć półrocznego sponsorowania IV-ligowego Glinika Gorlice) i pracuje według zupełnie innych standardów. Na razie jednak, mając zaledwie tydzień na działanie, wprawdzie obudził entuzjazm wśród kibiców i sympatyków Wisły, ale poza tym wskórał niewiele więcej (nawet w akcji zbierania pieniędzy przez media społecznościowe, jak sam przyznaje, podbił Twittera, ale z Facebookiem i YouTubem idzie o wiele gorzej), stąd desperacka próba ratowania jedynych aktywów spółki, a więc kart piłkarzy (notabene wszystkich razem wycenianych raptem na ok. 5 mln zł, czyli tyle, ile jeszcze do niedawna można było zarobić na samym Arseniciu).
Innowator z Hańczowej zdał sobie sprawę, że poniesie klęskę, jeśli nie kupi kilku tygodni czasu. Cena wynosiła 4 mln złotych, z czego sam, dla przykładu, wyłożył 1,3 mln. Co, jak przekonuje w sport.pl, niespecjalnie go zabolało, bo i tak 70-80 procent swoich dochodów na bieżąco rozdaje, by przypadkiem wraz z żoną nie znaleźć się w grupie obywateli zamożnych ponad miarę. Przyglądamy mu się z sympatią, zachowując rozsądek w oczekiwaniu na realizację wszystkich zapowiedzi. A w stwierdzenie na Twitterze, że Microsoft jest największą firmą na świecie, po prostu nie wierzymy. Bo chyba ciężko byłoby tego dowieść...
Wisłocki z kolei, który jesienią napatrzył się w Łodzi na funkcjonowanie Widzewa, rzuca hasło ścigania się z nim w liczbie sprzedanych karnetów. Przypomina mi w tym Sarapatę i Dukata, którzy w kółko powtarzali, że przy Reymonta zbudują potęgę, jeśli tylko na trybunach będzie regularnie zasiadać po 15 tysięcy widzów. Nie doczekali tego, biedaczki, i nie doczeka Wisłocki, dopóki „Biała Gwiazda” nie zacznie walczyć w europejskich pucharach. Jednorazowe zrywy w postaci 20 tysięcy kibiców na meczach z Legią i Lechem dowodzą wprawdzie wiślackiego potencjału w tym mieście, lecz zarazem potwierdzają, że w Polsce chodzi się na stadiony, by przeżywać emocje generowane przez wielkie widowiska, a znacznie rzadziej tylko po to, by dopingować własną drużynę.
Na razie, jak się rzekło, Wisłocki wraz z pracującymi z nim ochotnikami zyskali nieco na czasie. Oby ich gratisowa praca trwała jak najdłużej! Bo gdy przeminą, znowu trzeba będzie komuś zapłacić za zarządzanie klubem. I pojawią się dylematy – mniej czy jednak z uwagi na ogrom ponoszonego ryzyka więcej niż Sarapacie?
Felieton z cyklu „Cafeteria” na łamach Magazynu Sportowy24
TS Wisła Kraków rozważa sprzedaż części swoich gruntów przy Reymonta. Ale nie po to, by ratować piłkarską spółkę
Follow https://twitter.com/sportmalopolskaDZIEJE SIĘ W SPORCIE - KONIECZNIE SPRAWDŹ: