Stanisław Pasich, właściciel kantoru w Wolbromiu, może mówić, że jest w czepku urodzony. Był
na liście zabójców kantorowców, którzy tydzień temu stanęli przed krakowskim sądem.
Mordercy najpierw zabijali, a potem sprawdzali, czy ofiarę jest z czego obrabować. Nie mieli litości. Pasich ocalał tylko dlatego, że wziął sobie... urlop.
- Byłem na ich liście, przeżyłem i pozostaje mi się teraz tylko cieszyć, że nadal jestem wśród żywych - mówi kantorowiec.
Brutalne morderstwa właścicieli kantorów zaczęły się pod koniec 2005 roku. W środowisku kantorowców z południa Polski wrzało. Żaden z nich nie mógł być pewien, czy tym razem gang zabójców nie trafi na niego. Plotek i podejrzeń było co niemiara.
O morderstwa podejrzewano mafię ukraińską, bo wydawało się, że tak bezwzględni mogą być tylko zawodowi mordercy. Okazało się jednak, że to zwykli mieszkańcy województwa świętokrzyskiego
- rolnik, robotnik i bezrobotny, dotąd nie parający się tak ohydnym zajęciem.
Po zatrzymaniu gangu, w marcu zeszłego roku, Pasich dowiedział się, że na niego też był planowany zamach. Biznesmen został wezwany na komisariat i poinformowany, że jeden z zatrzymanych zeznał, iż gangsterzy we wrześniu 2006 r. przeprowadzali wywiad. - Właśnie wtedy zamknąłem kantor, tak z dnia na dzień, gdzieś od 20 września do 10 listopada. Nie planowałem wcześniej tego. Miałem sprawy do załatwienia - z ulgą oddycha Pasich. - Gdyby nie to, to byłbym przecież kolejną ofiarą. A oni nie mieli litości.
Stanisław Pasich ma 63 lata, jest już na emeryturze, ale nadal prowadzi swój mały interes, kantor na Rynku w Wolbromiu. Jest jego właścicielem już od 18 lat.
To zwykli tchórze bez sumienia. Bali się, więc strzelali - mówi Stanisław Pasich
- Kiedyś to był dobry interes, teraz mam trzech klientów dziennie, to wszystko - twierdzi mężczyzna i dodaje, że dziwi się mordercom, iż wybrali napady na kantorowców, bo w dobie banków i kont internetowych, nikt już nie robi większych transakcji w kantorach i nie nosi z sobą pieniędzy
w torbach.
Napad na Pasicha planowany był tuż przed napadem w Myślenicach, gdzie zginęło dwóch ludzi. Ojciec i syn, wspólnie prowadzący kantor. Zostali zabici na schodach własnego domu, gdy wracali
po pracy.
Wtedy łupem napastników padła największa suma pieniędzy, bo aż 164 tys. zł. I to była jedyna tak wielka kwota. 70 tysięcy zł ukradli jeszcze w Kraśniku, gdzie też z zimną krwią zastrzelili kantorowca. Przy innych napadach nie skradli nic.
W trakcie śledztwa stwierdzono, że napastnicy dokładnie zdążyli rozpracować zwyczaje kantorowca z Wolbromia.
Śledzili go około miesiąca. Wiedzieli, gdzie mieszka, jaką trasą wraca do domu, o której zwykle kończy pracę. Te dane zupełnie wystarczyłyby do napadu. Bo tak naprawdę - pomimo że bandytów najbardziej interesowały pieniądze - to, czy akurat w dzień napadu śledzony kantorowiec miał przy sobie pieniądze, było dziełem przypadku.
- Któryś z nich wyjaśnił, że jeśli nie było kasy, to uznawali to za ryzyko zawodowe. To prości ludzie. Naoglądali się filmów i zabijali, a potem sprawdzali, czy jest co ukraść. To nie miało sensu
- kantorowiec nie potrafi zrozumieć bandytów. - Morderstwo to przecież ostateczność. Bali się
i dlatego strzelali. To zwykli tchórze bez sumienia - podkreśla pan Stanisław.
Kantorowiec cieszy się, że bandyci trafili za kratki i wierzy, że uda się przypisać gangowi kolejne, dotychczas niewyjaśnione morderstwa i napady. Chce też zapomnieć o tym, że tylko szczęście uchroniło go od śmierci.
- Nie chcę już rozpamiętywać, że o moim życiu zadecydował los. Bardzo współczuję też rodzinom, których bliscy stali się ofiarami tych bandytów - mówi Stanisław Pasich.
Nie jest jedynym kantorowcem, na którego planowano napad. - Był on jedną z rozpracowywanych osób. Inni, to właściciele kantorów w Sosnowcu i dwóch w Kraśniku - mówi prokurator Katarzyna Płończyk, prowadząca śledztwo.
Współpraca Bogumił Storch