Twierdzi, że w górach jest wszystko, co kocha. Wszystko, poza żoną, dziećmi i wnukami, rzecz jasna. Bo tych kocha najbardziej na świecie. Poza tym zapisze się w historii świata z tych samych powodów, co Barack Obama, Zbigniew Zamachowski i Cezary Żak. Dlaczego? Otóż trzej wyżej wymienieni urodzili się w roku, w którym Tadeusz Wszołek zapisał się do PTTK, po czym zaczął organizować wycieczki. Ma ich na koncie około tysiąca. - Mniej więcej, bo ile dokładnie, to nigdy nie liczyłem - śmieje się.
I jeszcze trochę matematyki... - Licząc, że średnio każda wycieczka to pokonane około 20 kilometrów, przeszedłem dwadzieścia tysięcy. Hmm, do długości równika trochę mi brakuje - dowcipkuje.
Tysiąc zorganizowanych wycieczek
Po mieście biega zazwyczaj z plecakiem zarzuconym na długą kurtkę. No i ten błysk w oku. Mało kto wie, że w przeszłości był m.in. formierzem-odlewnikiem, konstruktorem, specem od planowania produkcji, mistrzem na warsztatach prototypowni. I jeszcze dyrektorem... amatorskiego klubu teatralnego w Ropicy Polskiej! Tak, tak, istniał taki kiedyś! - Gdzieś tak w latach sześćdziesiątych. Nie było nas dużo, jakieś dwadzieścia osób. Poza tym, że z przedstawieniami jeździliśmy po powiecie, to jeszcze braliśmy udział w przeglądach piosenki radzieckiej. Całkiem nieźle nam szło - opowiada.
Do gorlickiego oddziału PTTK przyszedł w 1961 roku. Wówczas oddział mieścił się przy ul. Dąbrowszczaków, dzisiaj Piłsudskiego. Było to biuro - nie biuro. Biedne tak, że zamiast na krzesłach, siedzieli na rozmaitych skrzynkach i pudłach. Po pierwszych kilku wycieczkach uznał, że sam też potrafi takie zorganizować. I zaczęło się. Przynajmniej raz w miesiącu, a to w Tatry, a to do Słowackiego Raju, do gorących źródeł, albo na Gerlach. Czasem na Węgry albo do Przemyśla. Do Zakopanego i na Cygielkę. Tak, by każdy mógł znaleźć coś na swoje możliwości.
- Zaimponowała mi własna córka. Miała mniej niż sześć lat, gdy poszła ze mną w Tatry. Szła dzielnie bez większej pomocy. Dopiero tam rozpłakała się, że już nie ma siły. Cóż było robić. Wziąłem dziecię "na barana" i pomaszerowałem w dół. Z duszą na ramieniu - żeby się nie zachwiać i nie spaść razem z nią - opowiada.
Konsekwencje ciekawości świata
Mrożących krew w żyłach historii było więcej, wśród nich powtarzana z ust do ust, o tym, jak Tadziu Wszołek ze Lwowa do Gorlic wybrał się na piechotę...
- Byliśmy z Pogórzanami na występach na Węgrzech. W drodze powrotnej mieliśmy zahaczyć o Lwów, żeby trochę pozwiedzać miasto. I tak się stało. Tyle tylko, że wrodzona ciekawość świata nie pozwalała mi na pobieżne zwiedzanie. Dlatego ciągle byłem w ogonie grupy. No i zostałem na którychś światłach, na przejściu dla pieszych. Jak mi się w końcu zapaliło zielone, to już nie potrafiłem ich odnaleźć. Szukałem, szukałem, ale nic. Wiedziałem, jaki jest program zwiedzania, więc za wszelką cenę starałem się dotrzeć do kolejnych wyznaczonych miejsc. Gdy tylko udało mi się tam trafić, okazywało się, że owszem, widzieli moich, ale już ich tam nie ma - opowiada.
Lwów, choć europejski, wciąż pełen jest dawnych przyzwyczajeń ludzi, a tamtejsza policja ma upodobanie do kontrolowania obcokrajowców. - Podczas którejś kontroli uznali widać, że nie wzbudzam ich zaufania. Wzięli mnie na przesłuchanie, by po kilku godzinach wypuścić - przypomina. - Co z tego, że odzyskałem wolność, skoro nie przybliżyłem się do domu ani o kilometr. Poza tym byłem bez pieniędzy - dodaje.
Poszedł więc na dworzec. Z nikłą nadzieją, że uda mu się przekonać kierowcę, by zabrał go do Medyki. Autobus owszem był, nawet dalej, bo do Przemyśla. - Schowałem się za siedzeniem, myśląc, że może nikt mnie nie zauważy i jakoś dojadę. W Przemyślu miałem znajomych, więc z dalszą drogą nie powinno być problemu - opowiada. - Nadzieja szybko okazała się płonna. Pozostali pasażerowie natychmiast donieśli kierowcy o gapowiczu. Musiałem wysiąść - relacjonuje. - Swoją drogą, ten autobus chyba w ogóle nie odjechał, bo zasada była tam taka, że jak nie było wystarczającej liczby pasażerów, to nie jeździli - przypomina sobie.
Trzy dni do domu. Na piechotę
Cóż było robić. Pomyślał: do Gorlic jest jakieś 250 kilometrów. Tyle co trzy dni marszu. I jeszcze: dam radę! Kłopot był tylko jeden - w której stronie świata są te Gorlice? Znaków drogowych było jak na lekarstwo. Poza tym nie wiadomo było, jaką drogę wskazują. - Uznałem, że najbezpieczniej będzie iść tak jak wskazują gwiazdy i księżyc - zdradza.
Wyruszył. Szybko dało o sobie znać pragnienie, zmęczenie i senność. Próbował zatrzymać któryś z przejeżdżających samochodów. Udało się to dopiero kilka kilometrów przed granicą. Zaczęła mu świecić szczęśliwa gwiazda. - Przypadkowa Polka poprosiła mnie, żebym przeniósł przez granicę kilka paczek papierosów. Nie miałem bagażu, więc co mi szkodziło. Dostałem za to kilka złotych - wspomina dalej.
Z Medyki udało mu się dotrzeć do Przemyśla. Na dworcu odnalazł kurs do Zakopanego. Przez Gorlice. Tylko skąd wziąć na bilet... - Przypomniało mi się, że kiedyś funkcjonowały tak zwane bilety kredytowe. Poszedłem na autobus z nadzieją, że są nadal. Okazało się, że niestety nie. Wpadłem więc na pomysł, że zastawię u kierowcy paszport. Byle tylko zabrał mnie do Gorlic. Dał się przekonać. Umówiliśmy się, że gdy następnego dnia będzie wracał do Przemyśla, przyjdę na dworzec w Gorlicach i dam mu pieniądze za bilet - kończy.
O siekierce, patrolu policji i niedźwiedziu
Lwowska przygoda nie była jedyną, która u zwykłych ludzi mrozi krew w żyłach. Widać Pan Bóg szczególnie go sobie upodobał, przydzielając dodatkowo wyjątkowo cierpliwego i czujnego Anioła Stróża.
- Wyprawiłem się raz z Gorlic na Magurę Wątkowską. Zielonym szlakiem. Trochę się przeliczyłem z czasem, bo w trasie zastała mnie noc. Nie widziałem, co jest przede mną na długość ręki, nie mówiąc o tym, co dalej. Szedłem na wyczucie. Jak mi się robiło grząsko pod nogami, to wracałem i szukałem twardego. Cały czas dobiegały mnie dziwne trzaski, jakiś głuchy huk, szeleszczenie. Krok po kroku, jakoś udało mi się zejść do Wapiennego. Liczyłem na autobus, ale się przeliczyłem. Cóż było robić. Poprawiłem buty i w drogę. Musiałem wyglądać interesująco, bo gdzieś w Dominikowicach zatrzymała mnie policja. Wylegitymowali - opowiada kolejną historię.
Stróżów prawa zainteresowała chyba siekiera, którą miał przytoczoną do paska. Gdy uznali, że turysta nikomu w niczym nie zagraża, zaproponowali, że podwiozą go do Gorlic. - Co do trzasków i szmerów, które słyszałem, następnego dnia okazało się, że w odległości kilkudziesięciu metrów ode mnie grasował niedźwiedź - śmieje się. - Trzaskało, bo demolował ule, żeby dobrać się do miodu - dodaje.
Gips? A komu by on przeszkadzał!
Na równi z wycieczkami kocha szachy. I trochę jeszcze narty i rower. Ponoć jeździł nawet wtedy, gdy miał nogę w gipsie. - Nogę "popsułem" w Ojcowie, gdy schodziłem z jakiejś górki. Poślizgnąłem się i było po sprawie. Okazało się, że nie była złamana, ale lekarz zdecydował, że gips jest niezbędny - opowiada z błyskiem w oku. Gips?! A góry?! Tak nie mogło być, żaden gips nie mógł zniweczyć planów wyprawy w Pieniny. - Wziąłem sobie kulę dla podpory i pojechałem - mówi z rozbrajającą szczerością.
Na rowerze też jeździł. Wyglądało to tak, że zagipsowaną nogą co raz to naciskał pedał albo podciągał go do góry. Koła się kręciły, rower jechał do przodu... To i tak nic w porównaniu z wydarzeniami z Beskidu Sądeckiego.
- To był wyjazd szkoleniowy. Chodziliśmy po górkach do wieczora, ale mnie było mało, więc postanowiłem wybrać się na Turbacz. Gdy schodziłem, potknąłem się o korzeń. Ciężki plecak zrobił swoje, poturlałem się w dół, nie mogąc się zatrzymać. Gdy się to w końcu udało, poczułem, że z moim barkiem jest coś nie tak. Trochę mi mroczki zaczęły biegać przed oczami, wody nie było, ale za to było błoto. Położyłem je sobie na czoło dla otrzeźwienia - wspomina.
Trafił wprawdzie do lekarza w Szczawnicy, ale przekonał go, że nic mu nie dolega. - Czułem coś zupełnie innego, ale wolałem wrócić do domu. Tutaj dopiero na serio poszedłem do lekarza. Wsadził mi rękę w gips - dodaje.