Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bez gromów z jasnego nieba i anielskich trąb

Marta Paluch
Ojciec Henryk Cisowski
Ojciec Henryk Cisowski fot. Grzegorz Ziemański
Powołanie jest jak małżeństwo, jak ogródek - trzeba cały czas o nie dbać, bo zarośnie. Z o. Henrykiem Cisowskim, kapucynem, szefem Dzieła Ojca Pio - rozmawia Marta Paluch.

Marta Paluch: Powołanie to grom z jasnego nieba?
Ojciec Henryk Cisowski: U mnie gromu nie było. Moja historia jest, można powiedzieć, prozaiczna. Wychowałem się w parafii prowadzonej przez kapucynów w Nowej Soli (Lubuskie). To byli moi kapłani, katecheci. W szarych latach komuny ten kościół był dla mnie oazą wolności, tam się ciągle coś działo. Z ojcem Bogusławem jeździliśmy na pielgrzymki rowerowe do Częstochowy, ponad 360 km. A rower to jedyny sport, który do tej pory toleruję (śmiech). Nie tylko zresztą bracia na mnie wpłynęli - tam nawet kościelny był niezwykły! Starszy, bardzo elegancki pan Leon, zawsze w garniturze, nienaganny, punktualny, prezycyjny. Taki... przedwojenny. Nas, ministrantów, bardzo pilnował.

Był Ksiądz ministrantem?
Tak, i nawet w ten sposób zarobiłem moje pierwsze pieniądze. Za pogrzeb, pamiętam, dostawaliśmy 20 złotych. Zbieraliśmy wtedy z chłopakami na sprzęt do majsterkowania, żeby robić projekty Adama Słodowego. Wtedy też pojawiła się pierwszy raz myśl o zakonie. Było to dość infantylne: fascynowały mnie opowieści kapucyńskich misjonarzy, którzy często przyjeżdżali do naszej parafii, pokazując slajdy z misji. Egzotyczne kraje, duże terenowe samochody..., ja też tak chciałem. Potem jednak, gdy dorastałem, myśl o zakonie gdzieś tłukła się w głowie, ale była dość odległa. Miałem normalne dzieciństwo, nie byłem samotnikiem, pojawiły się pierwsze sympatie.

Był Ksiądz zakochany?
Żeby to raz! To było takie "chodzenie", trochę dziecinada. Byłem raczej nieśmiały. Choć dziewczyny mi się podobały, to jednak świat relacji damsko-męskich był dla mnie dość zawiły i powiedzmy na tyle bolesny, że dla mnie: człowieka czynu (założyliśmy nawet organizację podziemną i byłem za to skazany w stanie wojennym), była to raczej trudność i wolałem męskie towarzystwo. Może trochę przesadzam, ale wtedy nie byłem świadomy do końca, z czego rezygnuję wstępując do zakonu. Bo taka poważna myśl o kapucynach pojawiła się u mnie rok przed maturą. Dopiero w klasztorze nauczyłem się dojrzałego patrzenia na kobietę, rodzinę...

W klasztorze?!
Dokładnie. Odkryłem przez to, że świadomie rezygnuję z czegoś, co jest dobre, piękne... ze względu na Boga.

Kiedy to było?
Po III roku studiów. To był dla mnie kryzysowy rok. Mój kolega, z którym od dzieciństwa robiliśmy wszystko razem, i wstąpiliśmy do tego samego zakonu, zrezygnował. Odkrył, że to nie jego miejsce. Pierwszy raz w życiu musiałem zrobić coś sam. Wcześniej nawzajem się napędzaliśmy. Doszło do tego wyczerpanie fizyczne - udzielałem się gdzie się da jako kleryk, oblałem pierwszy w życiu egzamin... i ona... To był kryzys na wielu poziomach. Musiałem sobie wszystko przemyśleć... Wtedy miało miejsce jedno z ważnych i trudnych do wyjaśnienia spotkań w moim życiu: pewnego dnia, gdy przygnębiony wracałem z wykładów, zaczepił mnie jakiś mężczyzna i pyta - czemu ludzie są smutni? Próbowałem coś mądrego powiedzieć, ale on ciągle drążył temat. I w końcu mówi: to ja bratu powiem dlaczego. Zacytował Dzieje Apostolskie: "Twardego karku, opornych serc i uszu! Wy zawsze sprzeciwiacie się Duchowi Świętemu". I poszedł... Nie wiem, kto to był, ani skąd. Wtedy dotarło do mnie, że muszę zrobić coś na poważnie z moją wiarą. Można to nazwać nawróceniem. Moje dotychczasowe przeżywanie wiary było niedojrzałe, lękowe. Miałem problem, żeby postrzegać Boga jako ojca. A jeśli już, to takiego, który siedzi w fotelu z gazetą i ja mu nie chcę przeszkadzać. Byłem nieśmiałym, wycofanym człowiekiem, także w relacji do Boga. Dlatego starałem się dużo działać - być miłym, pomocnym, grzecznym, by zaskarbić, kupić sobie miłość innych. I przyszedł taki moment, że to pękło, kiedy nie dałem już rady..

Kupować?
Tak, pragnienie zadowolenia wszystkich było destrukcyjne. A słowa tego człowieka na ulicy otworzyły mnie na zupełnie nowe doświadczenie Boga: Jego wielkiej serdeczności i czułości względem mnie. Dało odwagę przyznania się do słabości, do zranień zamiatanych przez lata pod dywan...

Forma terapii?
Odkrycie, kim dla mnie jest Bóg i kim ja jestem dla Niego, jest leczące. Cały IV rok seminarium był taką wewnętrzną walką. Burzyły mnie słowa Jezusa: "nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem". Do tej pory myślałem, że to mój wybór. Wtedy odkryłem, że mógłbym robić dobre rzeczy gdzie indziej, a On chce mnie tutaj... czemu? Te przełomy tyle mnie kosztowały, że bracia wysłali mnie nawet do psychiatry. Martwili się, bo cały czas spałem, byłem apatyczny. Lekarz pocieszył mnie mówiąc, że jestem tylko strasznie przemęczony.

To jest powołanie? Wiedzieć, że On mnie tu chce?
To bardzo ważne. W końcu to powołanie: Bóg woła, zaprasza, ktoś rozpoznaje ten głos i odpowiada jak potrafi. Po tym trudnym IV roku - jak po burzy przyszedł pokój, skończyły się dylematy. Można powiedzieć, że się pogodziłem z Panem Bogiem. Rok później złożyłem śluby wieczyste.

Wtedy ksiądz poczuł prawdziwe powołanie?
Powołanie to pewien proces, nie moment. Można to porównać z małżeństwem. Kobieta poznaje mężczyznę i po jakimś czasie decyduje, że chce z nim być. Ale kiedy? Trudno określić. Tak samo jest ze mną. Czy odkryłem powołanie, gdy słuchałem misjonarzy jako dziecko, czy w szkole średniej, gdy myślałem o tym, żeby wstąpić do zakonu, czy gdy już byłem w klasztorze? Nie wiem. Pan Bóg każdego prowadzi inaczej. Niektóre historie powołania są wręcz żartobliwe. Jeden z kolegów chciał wstąpić do kamedułów, ale się pomylił, przyszedł do nas. I tak go miło potraktowano, że już został... Niektórzy bracia bardzo ciężko przeżywali pierwszy rok nowicjatu. A ja nie. Wszystko mi się podobało, wszystko było łatwe. Kryzys przyszedł potem. Tym, co mnie ostatecznie przekonało do mojej decyzji, były owoce.

Jakie owoce?
Jezus mówi, że po owocach poznacie... sześć lat w klasztorze zmieniło mnie bardzo. Dojrzałem jako człowiek, stałem się wierzącym, co nie znaczy doskonałym (śmiech), przestałem się bać. Pamiętam, że w dniu ślubów wieczystych jechaliśmy z rodzicami na dworzec takim starym tramwajem, nagle przyszła do mnie myśl: już nie mam się czego ani kogo bać! Całe moje życie jest w Jego rękach, On mnie poprowadzi... co może mi zagrozić? Było to doświadczenie ogromnej wolności.

Ile lat minęło od tamtej chwili?
Prawie 20.

I to uczucie się nie zmieniło?
Były i są sytuacje, w których odkrywam, że to nie jest łatwe życie. To tak samo jak z rodzeniem dzieci. Matka, która ma ich czworo, czasem ma już wszystkiego dość i mówi tak w złości. Ale to nie znaczy, że żałuje. Ze mną jest tak samo. Nigdy nie miałem momentu, w którym wątpiłem w słuszność mojego wyboru. Co nie znaczy, że nie marudzę Panu Bogu, że mam już dosyć. Raz po ciężkim dniu w Dziele Pomocy św. Ojca Pio (kapucyńska organizacja pomagająca bezdomnym - przyp.red.), pomyślałem sobie: zajmę się czymś innym, będę prowadził spokojne, klasztorne życie... Jezus odpowiedział słowami Ewangelii: "nie przechodźcie z domu do domu", czyli - siedź, gdzie jesteś i nie narzekaj!

Tak ciężka praca utwierdza powołanie czy je osłabia?
Mam manię poprawiacza świata i od tego zaczęło się moje zaangażowanie w kuchnię dla ubogich: chciałem ją zmodernizować... Później dopiero "odkryłem" osoby bezdomne. Spotkania z nimi bardzo mnie zmieniły - to spotkanie brata w jego biedzie i samotności... Odkryłem, jak bardzo Pan Bóg ich kocha. Dzisiaj Dzieło Pomocy stało się bardzo ważne w przeżywaniu powołania. Doktorat piszę już 10 lat i nie wiem, czy go skończę (śmiech), często nie daję rady. Ale nie żałuję. Czuję, że to moje miejsce. Nie umiałbym wyreżyserować sobie innego, lepszego życia. O powołanie trzeba dbać, bo można stracić, nie tyle samo powołanie, co radość z jego przeżywania. Z nim tak jak z małżeństwem czy ogródkiem - codziennie trzeba dbać, by nie zarósł chwastami. To nie jest tak, że Bóg mnie kiedyś zawołał, zaprosił, a ja od tej pory lecę jak nakręcony. To ciągłe odpowiadanie. Odpowiadam jak umiem i cały czas czuję się wolnym człowiekiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska