Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Były więzień Auschwitz: Cały czas byłem na krawędzi życia. Codziennie

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Józef Paczyński, więzień Auschwitz: - Niemcy w obozie byli różni. Niektórzy mi pomagali
Józef Paczyński, więzień Auschwitz: - Niemcy w obozie byli różni. Niektórzy mi pomagali Andrzej Banaś
Dziś 69. rocznica wyzwolenia byłego nazistowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, a zarazem Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu. Rozmawiamy z Józefem Paczyńskim, który został przewieziony do obozu w 1940 r. i został w nim do 1945 r.

Codziennie Pan myśli o Auschwitz?
Codziennie widzę twarze kolegów, którzy zostali wysłani do gazu, rozstrzelani, którzy umarli z głodu, z wycieńczenia. Nie da się o tym nie myśleć. Po wojnie znalazłem pracę, poszedłem na studia, założyłem rodzinę. Ale te doświadczenia cały czas były i są we mnie.

Jak Pan trafił do obozu?

W marcu 1940 roku dostałem informację, że we Francji gen. Sikorski formuje Armię Krajową. Chciałem tam się przedostać przez Jugosławię. Ale złapali mnie Słowacy i wydali Niemcom. Trafiłem do więzienia w Nowym Sączu, potem w Tarnowie. Któregoś dnia przyszedł do nas naczelnik, Niemiec, i mówi do starosty celi: proszę zrobić alfabiczny spis więźniów. Jeden więzień, odważny student Politechniki Lwowskiej, poprawił go nawet, że "alfabetyczny". Wybrali 728 więźniów - głównie studentów, harcerzy, żołnierzy, młodych ludzi - zdezynfekowali w łaźni, zaprowadzili na dworzec, wsadzili do pociągu. Wśród nich byłem ja. Był 14 czerwca 1940 roku, pierwszy transport do Auschwitz.

Wiedzieliście, dokąd jedziecie?

Skądże. Myśleliśmy, że może na jakieś roboty? Mieliśmy nawet miejsca siedzące w tym pociągu. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się na stacji w Krakowie, a tam euforia. Niemcy grają, śpiewają, maszerują. I krzyczą: Paryż padł! Ja chciałem jechać do wojska we Francji, ryzykowałem, dlatego wpadłem w ręce hitlerowców. A Francja skapitulowała...

W końcu dotarliście do Oświęcimia.
Pociąg wjechał na boczne tory. Dopiero tu zaczęło się bicie. "Wysiadać!" - krzyczeli hitlerowcy i jak idzie kopali tych, co się nawinęli. Przyprowadzili nas do ogrodzenia, ustawili w szeregu, policzyli, sprawdzili. Esesmanom pomagali jacyś dziwni ludzie - jak się potem okazało, zawodowi przestępcy, których komendant obozu, Hoess, przywiózł sobie z niemieckiego więzienia. Zaczął do nas przemawiać oficer SS, Karl Fritzsch. Mówi: "Wy sobie nie zdajecie sprawy, gdzie jesteście. To nie jest sanatorium, a niemiecki obóz koncentracyjny". Tak dokładnie powiedział, a stałem w pierwszym rzędzie i doskonale słyszałem: niemiecki obóz koncentracyjny. Zawsze, kiedy prowadzę spotkania o Auschwitz z Niemcami, podkreślam to. Pani to wie, wiedzą to Polacy. Ale trzeba dbać o to, żeby reszta świata pamiętała, że to był niemiecki obóz. Żeby nikt nigdy nie pomyślał ani nie powiedział, że polski. Dlatego zawsze przytaczam słowa tego esesmana.

Co jeszcze powiedział?

Powiedział: "Tu się żyje najwyżej trzy miesiące, a jeśli są wśród was Żydzi lub księża, to będą żyć najwyżej sześć tygodni. Wyjście stąd jest jedno: przez komin krematorium". Każdemu dali kartotekę: imię, nazwisko, zawód, liczba złotych zębów, choroby w rodzinie. Każdy dostał też numer - ja 121. Musi pani wiedzieć, że na początku wcale tych numerów nie tatuowano na więźniach, dopiero w 1943 r., kiedy zaczął się bałagan i trudno było się hitlerowcom połapać.

Pan został w Auschwitz praktycznie do samego końca.

Dziwi się pani, jak mi się to udało? To proste: najwięcej osób ocalało właśnie z pierwszego transportu. Bo wtedy wszystkie "stanowiska" nie były jeszcze obsadzone. Ja akurat trafiłem do sklepu kosmetyczno-fryzjerskiego dla esesmanów. Cztery razy dziennie przechodziłem przez bramę z napisem "Arbeit macht frei". Miałem zamiatać, układać kosmetyki na półkach, potem nauczyłem się też strzyc. Tam dla Niemców było wszystko: kantyna, apteka, stacja dentystyczna, szpitalik. Polakom, którzy tam pracowali, było łatwiej przeżyć. Bo i esesmani w pewnym sensie nas szanowali. Trzeba było tylko pilnować, żeby nie podpaść. I ukraść coś do jedzenia było łatwiej. Poza tym między nami, więźniami, była niepisana zasada, że sobie pomagamy.

W jaki sposób?
Przeróżny. A to komuś oddawało się kromkę chleba, a to ratowało, jak zasłabł. W aptece na przykład pracowali polscy farmaceuci i oni wynosili stamtąd leki, a potem ja przenosiłem je przez bramę do obozu. Naprzeciw w kantynie pracowała zakonnica, Austriaczka. Przekazywaliśmy jej listy od więźniów, a ona potem je wynosiła. W kuchni dla esesmanów pracowali zaś polscy kucharze. Dawali nam jedzenie, np. obierki po ziemniakach. Można było pojeść po tej stronie, więc swoją porcję w obozie oddawałem już kolegom. Tak się pomagało.

Pan był fryzjerem Hoessa.

Początkowo strzygł go mój kapo, Niemiec. To nie był zły człowiek. Wynosił z tego sklepu kosmetyki dla więźniarek. Zupełnie bezinteresownie. Kiedyś podczas rewizji esesmani znaleźli te kosmetyki.

Więźniarki wsypały kapo?

Proszę mi wierzyć, że hitlerowcy potrafili do tego zmusić.

Co się z nim stało?

Został za to zamknięty w obozie. Nie przeżył. Potem do sklepu przyszedł kolejny kapo, ale ostrzygł Hoessa tylko raz. Więcej komendant nie przyszedł, pojawił się za to jakiś oficer SS i powiedział "Niech kleine Pole idzie ostrzyc komendanta do jego domu". Chodziło o mnie. Dziwne, bo pracowało tam 10 zawodowych fryzjerów z Warszawy. Ale poszedłem, ręce mi się trzęsły. Zostaliśmy z Hoessem sam na sam, on warknął tylko do mnie"ani słowa!", więc zacząłem go strzyc w milczeniu. Potem strzygłem go co tydzień. Nawet kiedy nie był już komendantem, przyjeżdżał do Auschwitz, bo przecież tam została jego rodzina, i wtedy mnie wzywał. Ale nigdy podczas tych kilku lat nie zamieniliśmy z sobą ani słowa.

Jaki on był?
Elegancki, pachnący, cichy, małomówny. Ciężko w to uwierzyć, ale chyba dobry mąż, ojciec. On nie był od krzyczenia, zabijania - od tego byli ci recydywiści, których przywiózł.
On nigdy nikogo nie uderzył, dawał tylko bardzo surowe rozkazy. Niemcy czasami mnie pytają, czemu mając brzytwę przy jego szyi, będąc z nim sam na sam, po prostu go nie zabiłem. To proste: bo się bałem. Nie tylko o własne życie, ale też o to, że przyjdzie ktoś gorszy. Byli w Auschwitz gorsi bandyci. Był na przykład Gerhard Palitzsch, specjalista od rozstrzeliwań pod ścianą śmierci. Elegancki, strzelał z uśmiechem na twarzy. Albo Josef Klehr, specjalista od śmiercionośnych zastrzyków. Był sanitariuszem, miał swój pokój na bloku 20 w obozowym szpitalu. Gdy ktoś leżał w szpitalu zbyt długo, był tam przenoszony i dostawał zastrzyk. Klehr siedział potem w więzieniu w Niemczech, przychodzili do niego niemieccy dziennikarze, tak jak pani przychodzi do mnie. I on ich pytał: "Czego ode mnie chcecie? Ja byłem tylko sanitariuszem".

Pan też trafił kiedyś do szpitala w Auschwitz?

Tak, miałem tyfus. Ludzie w obozie chorowali, to naturalne przy takich warunkach. Pchły i wszy były na porządku dziennym. Pchły były lepsze, bo skakały. Wszy uczepiały się ciała. Więźniowie nawet chcieli trafić do szpitala, żeby trochę odpocząć. Ja zachorowałem w 1943 roku. Miałem 40 stopni gorączki, mdlałem. Do szpitala odprowadzili mnie inni więźniowie - bo trzeba wiedzieć, o czym kustosze Auschwitz milczą - że to inni więźniowie, na polecenie esesmanów, doprowadzali współwięźniów do szpitala, pod ścianę płaczu, do komór gazowych. Chorych przyjmowano codziennie rano, myto w zimnej wodzie, malowano im na torsie chemicznym ołówkiem numer - bo jeszcze nie było tatuaży - i nago ustawiano w szeregu. Wtedy przychodził lekarz obozowy, oficer SS, i wszystkich oglądał. Decydował: ten trafia na blok 20, zakaźny, ten na 21, czyli chirurgiczny. Ci do komór gazowych w Brzezince, ci do tego szaleńca Klehra, a niektóre kobiety na blok 10, do zamkniętych eksperymentów medycznych.

Wiedzieliście, co tam się dzieje?

Nie dało się tego ukryć. Kroili żywe kobiety, wyciągali z nich, co tylko chcieli. Szły tam tylko zdrowe więźniarki.

Do którego bloku Pan trafił?
Do zakaźnego. Spotkałem tam kolegę z pierwszego transportu do Auschwitz, Norberta Drozda. Leżeliśmy na jednej pryczy. Potem go wypuszczono z obozu. Jak ja mu zazdrościłem! Obiecałem sobie, że jeśli kiedyś piekło obozu się zakończy - a tak naprawdę nie wierzyłem, że kiedykolwiek naprawdę stamtąd wyjdę - pojadę go odwiedzić do Chorzowa, skąd pochodził. I rzeczywiście, pojechałem tam po wojnie, pukam do drzwi, gdzie było napisane "Drozd". Otwiera mi starsza kobieta. Powiedziałem jej, że chcę widzieć się z Norbertem. Ona się popłakała. Okazało się, że miesiąc po wyjściu z Auschwitz Norbert został wcielony do Wehrmachtu i zginął na froncie wschodnim. Wspaniały chłopak. I pani mnie pyta, czy ja codziennie wspominam Auschwitz? Czy ja mógłbym kiedykolwiek o tym zapomnieć?

Któryś dzień z obozu Pan szczególnie zapamiętał?

Pierwszą Wigilię. Dzień jak co dzień: mróz, zimno, robota się skończyła, jest apel. Po apelu można się rozejść, bo wszystko się zgadzało. A trzeba wiedzieć, że to było najważniejsze: żeby wszystko się zgadzało, żeby wszyscy byli.

Jeśli się nie zgadzało, to co?
To wtedy się stało i czekało. Jak kiedyś jeden więzień uciekł, dobę staliśmy na mrozie.

Rozeszliście się i co?

Po kilkudziesięciu minutach usłyszałem polskie kolędy. Podszedłem tam i śpiewaliśmy je wszyscy razem. Esesmani to usłyszeli i natychmiast do nas przybiegli. Ale stanęli tylko naprzeciw nas i pozwolili nam dokończyć. Śpiewaliśmy je do muzyki harmonijek.

Harmonijek?!

Harmonijek. Sam do dziś nie mogę zrozumieć, skąd one wzięły się w obozie. Brama, rewizje, kontrole, drut pod napięciem, a ktoś wniósł na teren obozu harmonijki! Niedorzeczne. Następnego dnia esesmani nie robili nawet problemu z tego, że śpiewaliśmy polskie
kolędy. Problemem było to, skąd w obozie wzięły się harmonijki.

Ukarali kogoś?

Wręcz przeciwnie. Fritzsch polecił, że jeśli są między nami muzycy, niech napiszą do swoich domów, żeby przysłano im instrumenty, a będzie orkiestra. I więźniowie rzeczywiście się zgłaszali, a orkiestra rosła i rosła. Jej członkowie mogli liczyć na łagodniejsze traktowanie. Formowaniem orkiestry zajął się Adam Kopyciński, muzyk z Krakowa. Potem wyszedł z obozu za dobre sprawowanie. Bardzo rzadko zdarzało się, że wypuszczano więźnia z obozu, ale bywały i takie przypadki.

Orkiestra często grała?

To największy paradoks obozu. Codziennie grali. Wychodziliśmy do pracy w rytm muzyki orkiestry, nieśli trupy, a muzyka grała. Zabijali, muzyka grała. Paradoks. Kiedy Czerwony Krzyż zaczął interesować się Auschwitz i tu przyjeżdżać, tę orkiestrę hitlerowcy zawsze pokazywali. Tak jak basen, piękne alejki. Ale nie pokazywali ściany śmierci, komór gazowych.

Czy podczas tych lat w obozie myślał Pan kiedyś, że zaraz umrze?

Cały czas byłem na krawędzi życia. Codziennie. Ale raz szczególnie. Ogrodnikiem Hoessów był taki Staszek, cudowny chłopak. Raz zapytałem go, czy nie da się z ogrodu Hoessów wynieść jakichś pomidorów. "Da się" - usłyszałem. Powiedział mi, którą deskę w parkanie mam odsunąć, żeby tam wejść. W umówionym miejscu czekała już na mnie konewka pomidorów i cebuli. Odebrałem to, a potem rozdałem współwięźniom. Że poszło gładko, powtarzaliśmy to kilkanaście razy. Aż kiedyś wszedłem z tymi pomidorami wprost na Hoessową.

Co Pan zrobił?

Ukłoniłem się i odszedłem. Ale byłem przekonany, że podczas apelu wyczytają moje nazwisko. Nie wyczytali. Okazało się, że Staszek powiedział Hoessowej, że to on przygotował mi te warzywa.

Co z nim zrobili?
Nic. To był już 1944 rok, a musi pani wiedzieć, że w obozie się zmieniało. Pod koniec bardzo złagodniało. Poza tym pod koniec "starzy" więźniowie, jak ja i Staszek, cieszyli się większym szacunkiem - i współwięźniów, i hitlerowców.

Wybaczył Pan Niemcom? Prowadzi Pan spotkania z niemiecką młodzieżą, należy do polsko-niemieckich organizacji.

Po pierwsze: Niemcy w Auschwitz byli różni. Po drugie:
Niemcy słuchają dziś mojej historii uważniej, niż Polacy. Biją się w piersi. Żałują. Dlatego mówiąc o Auschwitz, wolę zamiast "Niemcy" mówić "hitlerowcy".

Józef Paczyński
Urodził się 29 stycznia 1920 r. w Łękawicy k. Wadowic.
W 1939 r. brał udział w kampanii wrześniowej. Niemcy złapali go do niewoli, z której uciekł. Potem dostał informację od znajomych Polaków w Belgradzie, że czekają na transport do Francji, gdzie gen. Sikorski formował polską armię. Chciał do niej dołączyć, ale po przekroczeniu granicy polsko-słowackiej został złapany przez Słowaków i wydany Niemcom. Uwięziony w Nowym Sączu i Tarnowie, skąd przewieziono go pierwszym transportem do Auschwitz. Był tam prawie do wyzwolenia obozu, brał udział w tzw. Marszu Śmierci do Wodzisławia Śląskiego w styczniu 1945. Potem został wywieziony do obozu w Mauthausen, wyzwolonego przez żołnierzy amerykańskich. Po wojnie pracował w zakładach tytoniowych, ukończył studia (mechanikę) na Politechnice Krakowskiej. Był pierwszym dyrektorem Zespołu Szkół Mechanicznych w Brzesku. Miał dwoje dzieci (syn zginął, córka mieszka we Francji). Prowadzi spotkania o Auschwitz z niemiecką młodzieżą. Odznaczony m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska