To był fundament sprzeciwu wobec narzuconego ustroju. Pamiętam, że jako mały chłopiec, na początku lat 50. wsłuchiwałem się z ojcem w ledwie przebijającą warkot zagłuszarki relację "Wolnej Europy" ze śledztwa w sprawie tej zbrodni, prowadzonego przez komisję Kongresu USA.
Żył jeszcze Stalin, komunizm poszerzał swoje wpływy, nikomu realnie myślącemu nie mogło się wydawać, że kiedykolwiek sczeźnie wszechobecne kłamstwo. A jednak ludzie instynktownie lgnęli do prawdy, chociaż trwała tylko na emigracji. Nad Wisłą szło się za nią do więzienia. Gdy pojawiły się nielegalne pisemka - a potem wdarły się w polskie życie ożywczą strugą w pamiętnych latach 1980-1989 - pierwszą sprawą, którą ukazywały, była prawda o Katyniu, obalająca kłamstwo wszechobecne - jak wtedy powiadano - "w środkach musowego przykazu".
Bo to kłamstwo było nienaruszalnym "mitem założycielskim" PRL-u; ono umożliwiło ustanowienie tego niesuwerennego tworu, nadawało mu prawomocność. Kłamstwo katyńskie pozwoliło na zerwanie przez Sowiety stosunków z polskim rządem londyńskim w kwietniu 1943 roku, pozostawienie bez pomocy Powstania Warszawskiego i zniszczenie AK, a w końcu napisanie w Moskwie "manifestu lubelskiego" i powołanie PRL. To przecież prawda katyńska - zrazu obecna tylko we "wrogich rozgłośniach" i nielegalnych pisemkach - przez prawie pół wieku kruszyła ten fundament, aż w końcu obaliła przegniły system.
Było naiwnością mniemać, że ta prawda - tylko dzięki obecności premiera Rosji nad grobami ofiar mordu dokonanego przez jego rodaków - stanie się oczywista także w kraju, gdzie leżą te groby. Premier Putin nie mógł podtrzymać kłamstwa, ale kluczył, aby prawdy nie uznać. Jako funkcjonariuszowi sowieckiej, a potem rosyjskiej bezpieki, nie sprawiało mu to trudności.
Zaproponował półprawdę katyńską jako miejsce spotkania obu narodów i ich przywódców. Nikt już nie powie, że to Niemcy, ale wciąż nie wypada nazwać winnych; najwyżej półgębkiem mrukniemy o Stalinie. Tak jak nasi zachodni sąsiedzi lubią obciążać zbrodniami nazizmu tylko Hitlera. Jakże to: Stalin bez niczyjej pomocy strzelał w Katyniu? Niestety, Rosja wciąż nie jest gotowa do przyjęcia prawdy katyńskiej: według badań przeprowadzonych jeszcze przed katastrofą prezydenckiego samolotu, większość Rosjan w ogóle nie wie co to Katyń, a ci, którzy wiedzą i tak głównie uważają, że zbrodni dokonali Niemcy.
A przecież prawda katyńska potrzebna jest nade wszystko im. My ją od dawna znamy. Potrzebna jest Rosji, aby przepędzić z głów złogi komunizmu i tęsknoty za "przodującym ustrojem". Nie dlatego, żeby się pokajali, lecz dlatego by potrafili się zmodernizować i zacząć współzawodnictwo ze światem. Bo ten wielki naród, który wydał tylu wspaniałych artystów i uczonych, wciąż jest spętany fałszywymi sentymentami. Co więcej, tutaj także - jak we wszystkich ludzkich sprawach - chodzi o pieniądze. Może my, Polacy, powinniśmy teraz powiedzieć, że chcemy pojednania, nie kasy?
Bo dzieje się coś, co przekracza politykę, a może i ludzkie pojęcie. Za przyczyną tragedii pod
Smoleńskiem prawda katyńska wdziera się przemocą do rosyjskiej świadomości. Teraz nie da się ukrywać po co polski prezydent leciał do Katynia i co tam się kiedyś stało. Film Wajdy pokazano już nie w niszowym kanale, ale w głównym programie państwowej telewizji.
Już nie da się wciskać półprawdy w miejsce obalonego kłamstwa. Rwąca rzeka żałoby, współczucia i pojednania łamie wszystkie tamy. Czyżby dopiero przez tak straszną tragedię nadejdą czasy, kiedy będziemy mogli powiedzieć - za Mickiewiczem - o "przyjaciołach Moskalach"?
Czy naprawdę poczuliśmy, że nie tylko jesteśmy braćmi-Słowianami, ale też pozbywamy się wzajemnych kompleksów? Przestaniemy straszyć się rakietami i robić sobie wzajemnie na złość? Zbyt by to było piękne... Tak jak pięć lat temu nie dorośliśmy do śmierci Jana Pawła II, tak wkrótce się okaże, że nie dorośliśmy do tragedii pod Smoleńskiem.