- Ktoś chce przejąć nasz biznes - przekonują.
Do Morskiego Oka turysta stojący na początku szlaku na Palenicy Białczańskiej może dostać się na dwa sposoby. Pierwszy z nich to kilkugodzinny marsz pod górę. Drugi to przejażdżka jednym z kilkudziesięciu wozów konnych. O ile jednak pierwszy wariant jest darmowy, o tyle już za "miejscówkę" na wozie trzeba zapłacić 70 zł (w górę) i 40 zł (w dół). Jeżeli założymy, że jednorazowo każdy wozak zabiera 12 turystów, to znaczy, że za kurs kasuje nawet 840 złotych, a w ciągu dnia zrobi ich nawet kilka. W sezonie daje to miesięcznie spory zarobek.
Szum wokół fiakrów od kilku miesięcy się nasilił. Towarzystwa opieki nad zwierzętami twierdzą, że na szlaku należące do wozaków zwierzęta masowo zdychają z przemęczenia (udowodniono jeden taki przypadek).
- Tylko od początku tego roku opublikowaliśmy dwa raporty mówiące o skali "końskiego nieszczęścia" w Morskim Oku - mówi Beata Czerska, prezes Tatrzańskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. - Obydwa pokazują, że konie w tym miejscu pracują ponad siły. Dlatego będziemy walczyć, by wozy z Morskiego Oka zniknęły.
Czerska nie mówi, jak wyobraża sobie ruch na szlaku, gdyby jej marzenie się spełniło. Wiadomo, że do współpracującego z TTOZ Dominika Nawy (Komitet Pomocy dla Zwierząt) zgłosił się przedstawiciel działającego w Sosnowcu Instytutu Komel, który zajmuje się budową pojazdów elektrycznych. Mężczyzna zapewnia, że ma pojazd, który z powodzeniem wywiezie do Morskiego Oka jednorazowo nawet 10 osób.
- Chcą nam zabrać chleb - reaguje na takie wieści Stanisław Chowaniec, prezes stowarzyszenia fiakrów z Tatr. - Moim zdaniem firmy produkujące takie pojazdy od dawna marzą o tym, by zarabiać zamiast nas. Myślę, że to one mogą sponsorować działania obrońców zwierząt, które na siłę doszukują się w naszym działaniu męczenia zwierząt. Gdy nas bowiem wykończą, sami zarobią.
- A my pójdziemy na bezrobocie. Przeszło 70 rodzin zostanie bez środków do życia. Na szlak wejdzie obcy kapitał - dodaje fiakier Paweł Stasik.
Podobnego zdania jest większość jego kolegów. Zarządzający przewozami Tatrzański Park Narodowy przyznaje, że sygnały od producentów pojazdów elektrycznych chętnych na wejście w Tatry ma od dawna. - Rok temu dostaliśmy pierwsze propozycje współpracy - mówi Szymon Ziobrowski z TPN. - Nie wiem, czy to działanie jakiegoś lobby, bo zawsze odmawialiśmy.
Zarzuty fiakrów stanowczo odrzucają sami zainteresowani.
- Nie chcemy nikogo pozbawiać pracy - mówi Jakub Bernatt z Instytutu Komel. - Skoro mamy jednak rozwiązania, które można zastosować w górach, a na szlaku do Morskiego Oka dręczone są zwierzęta, to grzechem by było nic nie robić. W najbliższym czasie zwrócimy się do TPN z prośbą o możliwość przeprowadzenia testu naszego pojazdu. Gdy się sprawdzi, to będziemy rozmawiać o ewentualnym wprowadzeniu go do służby zamiast przestarzałego transportu konnego. Górale będą zarabiać dalej, ale zamiast koni będą musieli kupić nasz pojazd. Moim zdaniem nic na tym nie stracą.
Powiedział: nie
Kilka dni temu w wywiadzie dla naszej gazety starosta tatrzański Andrzej Gąsienica Makowski (po części zarządza drogą, po której jeżdżą fiakrzy) powiedział, że jeśli z Tatr znikną wozacy, to on nie wpuści tam żadnego innego transportu. Fiakrów taka deklaracja mocno uspokoiła. - Pewni losu jednak nie jesteśmy - mówi jeden z nich. - Za rok przecież są wybory i starosta może je przegrać. Wówczas to jego następca będzie decydował o naszym losie. Jemu zaś możemy przeszkadzać...
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+